piątek, 28 maja 2021

XXIV - Więźniowie zobowiązań

 

Kiedy ją poznałem nigdy nie sądziłem i nie przypuszczałem tego, jak bardzo zmieni to moją rzeczywistość.

Moje dotychczasowe życie wydawało się być w pewnym stopniu uporządkowane. Zamykało się w formacie dom, praca, rodzina. Dom, chociaż tak naprawdę nie mój. Nie mieszkam u siebie, co wielokrotnie członkowie mojej rodziny mi wypominają. Rodzina wskutek pewnych okoliczności – wtrącaniu się osób trzecich – jest również jakby nie moja. Żona zależna od kogoś innego, nie bardzo interesująca się swoim ślubnym wybrankiem. Będąca zawieszona między tym co czuje a tym co musi. Zabawne, lecz w tym wszystkim nie było za wiele miejsca na nas, nie było i nie ma miejsca na mnie. Doprowadziło to do tego, że w domu mijam się z osobą, bez której kiedyś świata sobie nie wyobrażałem. Jej kontakty z osobami, które nie są mi przychylne doprowadziły do tego, że przestała całkowicie mnie zauważać. Przestała reagować na prośby i skomlania o kontakt z mojej strony. Przestała mnie zauważać jako faceta, a widziała jako wroga. Początkowo wroga swoich przyjaciół – doradzaczy od siedmiu boleści, aż po wroga jej i moich dzieci. Wszystko to przyczyniło się do oddalenia nas. Z dnia na dzień mur, którym się ode mnie oddalała słuchając rad innych, przyrastał na wysokości i szerokości. Rzeczony mur z dnia na dzień otoczyła fosa. Nie sposób było przeskoczyć nawet jeśli bym skakał o tyczce jak Armand Duplantis.Ten rekordzista świata w skoku o tyczce skacząc finezyjnie bez problemu pokonywał duże wysokości pokazując przy tym kocie ruchy. Ja niestety nigdy nie byłem mistrzem finezji czy koordynacji. Jako biegacza tanich lotów cechuje mnie upartość w dążeniu do celu, ale też pełne oddanie sprawie – co przystało na maratończyka. Jednak każdy z nas jest tylko człowiekiem i nawet najlepsi maratończycy mają zasoby energii, cierpliwości oraz pokłady siły, które kiedyś się skończą. Zazwyczaj w najmniej spodziewanym momencie. U wspomnianych maratończyków często się mówi o tzw. ścianie maratońskiej. Moment, w który następuje tenże spadek sił i motywacji w biegu. Wiele osób wspomina taki fragment miedzy 30 a 36 kilometrem. Nie trwa on niekiedy zbyt długo, wszystko zależy od głowy. Jednak co począć, gdy gorsza chwila w danej sytuacji trwa kilka lat, a druga strona przez ten czas jest jakby niezauważalna? Jest traktowana jak "Invisible Kid", którego ruchy i poczynania druga strona widzi tylko wtedy, gdy trzeba skrytykować? Co wówczas ten "Niewidzialny Dzieciak" może począć? Dróg rozwiazania sytuacji może być kilka. 

Przede wszystkim mozna trwać i starać sie brać winę na siebie. Rozwiązanie może i dobre, ale ile można sie obarczać i niemalże prosić o atencje drugiej strony. Niekiedy do skutku, ale często bezskutecznie. Można również starać się robić na złość, co zwiększy tylko konflikt pomiędzy zainteresowanymi stronami, a całość może przyczynić się do pogorszenia sytuacji, nie polecam. Innym rozwiązaniem jest niestety uległość i branie winy na siebie. Wówczas można nawet się starać, ale czy uległość pozwoli cokolwiek zbudować? Jestem przekonany, że nie. Sam próbowałem wszystkiego. Próbowałem pokazać, że mam uczucia. Wtedy druga strona mojego zwiazku próbowała mi wmówić złe intencje a nawet chorobę psychiczną. Niestety przerabiałem tą drogę, co doprowadziło tego, ze wmawiano mi chorobliwą zazdrość, a nawet złe intencje. Ale czy złymi intencjami może być troska o najbliższą rodzinę i usilna walka o to, że rodzina to mąż, żona i dzieci, bez ingerencji osób trzecich? Moim skromnym zdaniem – nie. Tak się złożyło, że moja wybranka życia, osoba, która powinna być mi najbliższa, taka była tylko na papierze w urzędzie stanu cywilnego. Jak z biegiem lat się okazało, było to moją fantazją, która nie została odzwierciedlona w rzeczywistości. Przeryczałem przez to nie jeden raz w nocy i w dzień. Wiele walk przegrywałem z niechęcią drugiej strony. Aż przyszedł trudny okres dla ludzkości – lata pandemiczne. Wówczas zostało mi przedstawione co tak naprawdę znaczę we własnym domu. Także na kim i z jakim skutkiem mogę polegać. Dzieci pomimo wszelkich starań są jakby nie moje. Mam wrażenie, że w moim związku jestem jedynie dawcą spermy, by moja żona bardzo chciała mieć dzieci. Dla niej, a dla swojej matki wnuki. Natomiast to co ja czuję – jest i było nieistotne w gruncie rzeczy. Smutne to wszystko lecz taki jest mój odbiór całęj sytuacji. Bo jak można zrozumieć fakt, że we własnym domu rozmawia się ze mną jedynie o opłatach czy też o tym, jak muszę spełnić jakąś powinność względem kogoś ważnego. W pewnym momencie więzi upadły. Zostały rozpierdolone w proch i pył. Czułem wówczas strach przed tym co będzie, niemoc w działaniu. Lęk przed totalnym zepsuciem. Pustke, bo mimo, że w zwiazku zostałem sam. Moje usilne próby naprawienia nic nie dały. Nawet byliśmy zapisani na terapie małżeństw, ale jak się okazało, że praca jest ważniejsza od tego co jest między nami – straciłem nadzieję i nie mając siły – przestałem proponować tego typu rozwiazania.

Przez długi okres żyłem w pustce. Tylko się przyglądałem jak się wszystko rozpierdala i samo unicestwia. Przez wiele miesięcy płakałem myśląc o tym. W pewnym momencie nawet przestałem się starać. Zabawne, lecz wiele razy zapytałem moją wybrankę – czy naprawdę chce by to sie zakończyło, czy naprawdę chce by to wszystko samo się przekreśliło? Niestety zamiast odpowiedzi otrzymywałem ciętą ripostę, która wiele razy zrównała mnie z ziemią. Pamiętam kilka takich momentów, gdzie argumentem było: "wyprowadź się, znajdź sobie kogoś, zresztą kto by cię chciał, ciebie i tego twojego pieprzenia...". Tak to już jest gdy wchodzą emocje, człowiek plecie trzy po trzy. 

Był przełom roku, zająłem się treningiem kilku osób w sposób bardziej zaawansowany niż dotychczas. Postanowiłem zainwestować w moją strone internetową. Jednym słowem po depresyjnym roku, postanowiłem wyjść do ludzi. Wówcza napisała do mnie pewna niepozorna osoba, o której jest ten mały rozdział.

Podobnie jak cała masa osób chciała podjąć u mnie treningi. Fascynacja bieganiem doprowadziła ją do mnie, chociaż jej znajomi nie mieli o mnie najlepszego zdania. Wielokrotnie nasłuchała się, że "On cię zajedzie...", "uważaj bo to satanista...". Cóż z końmi walczyć się nie da, bo nas pokopią. Mieszanie wiary w coś tam ze sztuką, z muzyką, którą ktoś słucha – nigdy mnie bardziej nikt nie rozśmieszył. A co do zajechania.... ciekawi mnie co grupa oponentów by powiedziała, gdyby wiedziała jak bardzo sprawdzam aspekty zdrowia w kontekście fizjologii wysiłku fizycznego w aspekcie adaptacji treningowej. Tak wiem, dla wspomnianego grona – terminy, które tutaj wymieniłem, mogą być zawiłe i nie do rozszyfrowania. Nigdy nie dbałem o opinie ludzi i osób postronnych, a tym bardziej jak byli to ignorancji zamknieci na wiedzę wszelaką.

We wspomnianym okresie z przyjemnością podjąłem współpracę z tą osóbką. Już od pierwszego maila wydała mi się normalna. Taka po prostu normalna. Zbyt skromna by pisać o sobie w superlatywach. Zbyt nieśmiała, by pisać o swoich większych, lub mniejszych dokonaniach. Nie będę ukrywał, że przykuło to moją uwagę. Po kilku mailach, kiedy wyszedłem z covidu oraz mojej kontuzji, postanowiłem spotkać się z zainteresowaną moimi usługami, klientką. Nasze pierwsze spotkanie było u mnie w domu – testowałem i oceniałem jej zdolności motoryczne, oraz wydolnośc i technikę biegową. Oceniałem również ją jako osobę. Jest to istotny aspekt w sztuce trenerskiej, by trenować osobę o cechach charakteru, które nie stworzą w przyszłości potencjalnego konfliktu.
Z punktu widzenia treningowego, pierwszym czym mnie zaintrygowała to sposób biegania – taki naturalny ze skipu C. Przyznałem, że ma ona naturalne predyspozycje biegowe. Inna kwestia jest taka, że łatwiej skorygować błędy techniczne w danej konkurencji i już można spodziewać się progresu. Jednym słowem z punktu widzenia trenera – mniej roboty. Jednak co mnie wówczas jeszcze zaintrygowało. Miałem wrażenie, że rozmawiam sam ze sobą. Po pierwsze nie nadużywała uśmiechów. Co bardzo sobie cenie, bo nie prowadzi to do zakłamania rzeczywistości, czego bradzo nie lubie. Z biegiem czasu zaczęła się odkrywać co umożliwiło mi ujrzeć jej olbrzymie walory kobiece. Początkowo nie wspominałem o tym, bo etyka pracy trenerskiej mi na to nie pozwalała.

Z biegiem czasu, gdy jako trener poznawałem moja zawodniczkę zaobserwowałem to co na początku. Potwierdziło to moją opinię, że moja biegaczka to pełnowartościowa kobieta, wspaniała żona, i matka.

Kobieta o nieskazitelnej urodzie. Dużych i cudownych oczach oraz nosie. Jednym słowem – urodzie, która zawsze mnie w kobietach pociagała. Urodzie, która nie musi być w żaden sposób udekorowana i wytapetowana by zaintrygowała. Majaca nutkę prawdziwej kobiecości nie pokrytej toną makijażu czy tez pudru. Czegoś czego nigdy nie lubiłem i od czego stroniłem z daleka.

Wspaniała żona, bo widzę jak podchodzi do swojego małżeństwa. Żona, która stara się by mąż czuł się częscią rodziny. Żona czekająca z obiadem. Żona, która nie uznaje ingerencji osób trzecich w związek. Jakże przeciwieństwo mojej wybranki. Tych cech brakuje mi najbardziej. Za takimi cechami budującymi normalność po prostu tęsknie jak oszalały.

Matka, która nie faworyzuje żadnego dziecka, a przy tym ich nie rozpieszcza. Matka nie polka, która potrafi się przyznać do słabszych chwil w procesie wychowania dzieci. Osoba potrafiąca przyznać, że jej dzieci nie są idealne jak robi to wiele matek. Nawet jak ich dziecko zbije szybę kamieniem to idą w zaparte i mówią, że ich Jasiu jest niewinny i idealny. Taki rodzaj matek, które nie widzą nic poza swoimi dziećmi, które i tak je kiedyś opuszczą i zostawią. A one ulegną szarości i przejdą w zapomnienie. Moja zawodniczka pod tym kątem była inna, jakże odmienna. Czym momentalnie u mnie zaplusowała. Była taka normalna, a przy tym bardzo kobieca. Normalność – jak dla mnie najlepsza cecha, którą może określać się człowieka. 

Moja podopieczna podobnie jak ja okazała się być osobą odtraconą w swoim długoletnim zwiazku. Osoba, której mąż okazał się kawałem fiuta. Niestety nie jestem w stanie zrozumieć tego, jak można ranić drugą połówkę, zwłaszcza gdy jest ona tak oddana sprawie. Zabawne lecz rozmowy na temat życia nas zbliżyły do siebie. Rozmawialiśmy wówczas o wszystkim i o niczym. O sprawach błahych jak posiłku na śniadanie, a także o życiu i sprawach poważnych – o tym jak małżeństwo potrafi się sypać. Mąż okazał się kutasem, bo niegdyś ją zdradził. Jak dla mnie było to niepojete, bo jak można to zrobić osobie, która jest/wydaje się być idealna w kwesti zwiazku i rodziny. Swoją droga sam sobie przypominam pewną grudniową datę, która poniekąd przyczyniła się do mojej niepewności w moim małżeństwie. Takie są fakty niestety, a nawet jeśli mylne, to gdy nie dostaje si ę rzetelnej odpowiedzi to wówczas te fakty gurują nad wieloma sprawami. Smutne to wszystko i dobijające. W związku z tym, poniekąd doskonale rozumiałem moją podopieczną.

Rozmowa zbliża ludzi w sposób mentalny. Konwersacja przyczynia się do poznania danej osoby. Jak już wspomniałem rozmawialiśmy do późna w nocy, w każdej możliwej sytuacji. Podczas rozmów w czasie licznych spotkaniach na treningach zauważyłem kolejną pozytywną cechę tej osóbce. Cechuje ją niski ton głosu, którego barwę z biegiem czasu zacząlem uwielbiać.

Pewnego dnia rozmowa nas tak bardzo pochłonęła, że się zapomnieliśmy. Odpłynęliśmy. Wówczas po raz pierwszy posmakowałem tych ust, które sporadycznie się dotychczas uśmiechały. Momentalnie zafascynował mnie ich smak i zapach. Taki naturalny, bez żadnych domieszek pseudo kobiecych, których nigdy nie lubiłem. Kiedy po raz pierwszy się pocałowaliśmy oboje wiedzieliśmy, że w naszych zwiazkach jesteśmy odtrącani, i chcemy siebie posmakować, spróbować. Już od dłuższego czasu nie mogłem o niej przestać myśleć. Nie mogłem i nie chciałem przestać. Pocałunek trwający dobrych parę minut. Nie jestem ustalić ile trwał, ale piosenka Deep Purple Child In Time do krótkich nie należy. Ten przeszło 10 minutowy utwór umilał nam przy tym czas, a nasze ciała drżały. Przyczyniły się do wybuchu naszych zmysłów, a mowa tylko o pocałunku. Smakując jej ust, postanowiłem ustami zwiedzić najbliższą okolicę. Cieszyłem się jak opętany gdy całowałem jej wyraziste kości policzkowe, a kiedy zdjąłem jej okulary i mogłem całować piekne oczy, chwytając przy tym dłońmi za potylicę i kark. Na jej utach ukazał się dyskretny uśmiech i ukazała zęby. Zęby w kompozycji z lekko rozwartymi ustami, których smak przywołał mi lata studenckie, wywołały u mnie dodatkowe dreszcze na ciele. Nasze ciała wykazują się dużą reaktywnością na każdy dotyk, pocałunek, czy bliskość. Kiedy dotykamy się wzajemnie, czy całujemy – nasze ciała po prostu płoną, oddechy przyspieszają a tętno wzrasta. I oboje od pierwszej chwili błagamy rzeczywistość, by ta chwila trwała wiecznie. Było to pierwsze spotkanie, na którym nastąpił fizyczny kontakt między nami. Oboje baliśmy się wyrzutów sumienia. Jednak ciągłe kopy od naszych bliskich przyczyniły się do tego, że się nie pojawiły.

Fizyczność i wzajemne pragnienie popchnęły nas dalej. Staliśmy się sobie bliżsi niż kiedykolwiek dotąd. Jednocześnie wciąż opieraliśmy się na długich rozmowach. Do teraz czekamy wzejemnie z wytęsknieniem na chociażby sms. Co skutkuje nerwowym sprawdzaniem smsów w telefonie. Zabawnym jest fakt, że nasi partnerzy nic nie zauważyli, chociaż ja sam nawet celowo zostawiłem kiedyś otwartą konwersacją moją i mojej zawodniczki. Niestety jak wcześniej wspominałem – we własnym domu jestem niewidzialny. I nic nie ma do tego kwestia zaufania. Mowa tutaj o obojętności na drugiego człowieka. Smutne lecz prawdziwe.

Moja zawodniczka to wspaniała kobieta, która pozwoliła mi się poczuć jak facet, podniosła z ziemii, wsparła i podniosła na duchy i li tylko. Kiedy jesteśmy razem sam na sam – jesteśmy beztroscy. Cieszymy się chwilą. Spacery po mojej Warszawie, podróż pociągiem, bez wstydu i bez wzgledu na nic. Nie liczą się okoliczności, liczymy się my. Cudowne, bo naprawdę to jest szczere. Przez ten czas zauważyłem przemianę u niej. Przede wszystkim tak beztrosko się uśmiecha, tak bezproblemowo się zbliża do mnie i dowartościowuje. A jest to osoba skryta, zamknięta w sobie i uciekająca od ludzi. Jest osobą, która niemalże w sekundę mnie zdobyła. Osoba przy której nie czuje presji, która pozbawiła mnie pewnych kompleksów, która daje mi sto procent z siebie na tyle ile może w danej chwili. Dla której liczy się coś więcej niż czubek własnego nosa. Bo czy ktoś kiedykolwiek zrobił mi posiłek do pracy? Szczerze nie pamiętam. A czy ktoś kiedykolwiek powiedział mi, że jestem wspaniałym facetem nie czekając na komplement z mojej strony? Nie przypominam sobie. Ogólnie jeszcze przy nikim nie było mi tak cudownie i wspaniale. Szczerze to przyznam zakochałem sie w tak krótkim czasie. Zabawne jest to, że oboje tkwimy w parodystycznych zestawieniach tworząc swoje związki, bedąc defacto "więźniami zobowiazań" dawnych czasów. Chociaż niekochani w naszych formalnych zestawieniach, tkwimy w nich bo tak wypada, bo są pewne należności i zależności. Tak czy owak najpierw się zafascynowałem w mojej zawodniczce. W szybkim czasie stała się moją muzą, przez co się zakochałem w niej. Liczne spotkania, rozmowy, bliskość i obcowanie, doprowadziły do tego, że ją pokochałem i nie chce przestać. Patowa sytuacja tego układu powoduje, że niewiadomo co tak naprawdę robić, bo z dnia na dzień chcę jej coraz więcej – mojej muzy i natchnienia, która nakręca mnie na każdy dzień odkąd ją poznałem.