Jeśli ktoś się mnie kiedyś zapyta - dlaczego wystartowałem na dystansie ultramaratonu, skoro kiedyś zawsze taką wizję negowałem? Nie znajdę jasnej i spójnej odpowiedzi w mojej głowie. Przede wszystkim - osoba Bartka z Milanówka, który nadtchnął mnie ku temu swoją osobą. Ponadto wydarzenia w moim życiu - walka z nałogiem jakim jest kompulsywizm, walka z własnymi demonami przeszłości, walka z samym sobą i ciekawość. Chęć przełamania swoich słabości i przełamania samego siebie, pokazanie że coś potrafie zrobić. Bo w czasie poprzedzającym ten wrześniowy bieg (Bieg Siedmiu Dolin w Piwnicznej rozgrywany podczas 12. Festiwalu Biegowego) działo się u mnie zbyt dużo syfu. Sypiące się małżeństwo, które chciałem naprawić, jednak w tamtym okresie druga strona chyba już nie chciała. Bo jak można nazwać kłamstwa w oczy mimo faktów, które pokazują inną prawdziwą rzeczywistość. Oczywiście nie jestem też bez winy, ale każdy z nas bardzo zawinił.
To właśnie to wszystko przekonało mnie, by biec, by wystartować po raz pierwszy na tak długim dystansie w pożyczonych butach. Bo właśnie w okresie tygodnia od startu zorientowałem się, że moje buty trailowe zniknęły z piwnicy. Jako, że w tym okresie finansowo było cieżej - nie mogłem sobie pozwolić na zakup nowego obuwia. W tym celu napisałem do mojego przyjaciela z Milanówka - Grześka i okazało się, że ten ma buty, w których dawno nie biegał, a jak już to kilka razy. Kiedy dwa dni przed biegiem je przymierzyłem pasowały jak ulał. Jak dla mnie były idealne. Mając do wyboru moje płaskie startówki lub treningówki - wybrałem ogumienie od Grześka.
Ogólnie
w trakcie tego biegu przemyślałem sobie kilka spraw.
Czy było aż tak ciężko? Nie, ale ja też nie biegłem zbyt mocno, ale zachowawczo.
Praktycznie pierwsze 18km było ciągle pod górę. Wdrapanie się na wysokość
1000-1262 metrów (z Rytra na wysokości 350 m n.p.m. przez Eliaszówkę na Radziejową). Następnie od 30-36km zejście, to było Rytro. Po czym nastąpił 6-7 kilometrowy podbieg w
postaci ściany (stromego podejścia). Dosłownie ściany, po czym jeszcze były trzy masywy górskie. Może nie tak wysokie. Jednak kilometraż już zaczął mnie po trochu dobijać. Poza tym nudno się zrobiło. Dlatego w celu zachowania koncentracji zacząłem sluchać God Hates All
zespołu Slayer. Tak się złożyło, że tego dnia, dokładnie 20 lat wcześniej, ten album został wydany. Wszystko to zbiegło się z drastycznymi wydarzeniami z World Trade Center. Wydarzenia, które moim zdaniem dowodzą tego, ze ten ktoś u góry nas naprawdę nienawidzi. Wspomniany album przesłuchałem dwa razy, co pomogło utrzymać mi koncentrację.
Na 20,5 kilometrze był punkt żywieniowy. Znajdował się on u wrót schroniska na Hali Przechyba. Zjadłem tam dwa pomarańcze i jednego kabanosa podzielonego na 4 cząstki. Straciłem tam około 3 minut na postój. Kiedy wybiegało się ze schroniska biegło się drogą asfaltową. Ten odcinek wynosił około 3 kilometrów i prowadził w dół. Pamiętam, że tutaj rozpędziłem się do tempa między 3:55-3:40/km. Jednak pomimo mojej asfaltowej miłości - ten fragment mnie dobijał. Kiedy biegnie się po miękkim, a potem gwałtownie przechodzi w twardą nawierzchnię, kolana biegacza obrywają. Po drodze asfaltowej prowadzącej w dół, trzeba było wrócić na skraj góry i
ponownie zacząć się wspinać na nią wzdłuż takiego nierównego urwiska. W tym fragmencie trasy trudno było się zmieścić stopą na ścieżce. W okolicach 27 kilometra osiągnąłem wspomniany szczyt, do którego prowadziło urwisko. Było to na wysokości 1150 metrów nad poziomem morza. Tutaj zaczynał sie w sumie długi i mozolny odcinek trasy prowadzący w dół aż do Rytra, gdzie był przepak i punkt żywieniowy. Całe 10 kilometrów z deniwelacja wysokości około 800 metrów. Wszystko to wydawało się marzeniem dla biegaczy, bo przecież to był odcinek w prowadzący stale w dół. Nie licząc oczywiście podejść w postaci na jakiś małe, chwilowe podejście. To własnie na takim małym podejściu, kiedy postanowiłem się napić i cześciowo opróżnić moją 1,5 litrową butelkę przygotowanego napoju z witaminy C i wapna, wyprzedziła mnie biegaczka z Warszawy. Marta, którą kojarzyłem z biegów z cyklu Grand Prix Warszawy. Jest to mocna zawodniczka, wśród kobiet zawsze zajmuje miejsca na podium. Potrafi walczyć. Na codzień trenuje u Artura Jabłońskiego - mojego pierwszego biegowego trenera - który prywatnie jest jej facetem. Swoją drogą, na starcie biegu, kiedy jeszcze towarzyszyłem Bartkowi z Milanówka, rozmawiałem z Martą i powiedziała, że Jabłonka biegnie. Zatem miałem za kogo trzymać kciuki w tym biegu, co mogło dawać punkt odniesienia i dodatkowe skupienie na celu.
Kiedy na tym odcinku trasy prowadzącej w dół minęło się kamieniołom trasa biegło się przez kładkę na strumyku i wchodziło na asfaltowy odcinek trasy. Było to na wysokości 34 kilometra i powadził on aż do 38 kilometra. W połowie jego dystansu znajdował się punkt kontrolny, przepak i punkt żywieniowy w Rytrze. Piękne to miasteczko, tylko dlaczego asfalt tutaj jest tak irytujący i długi. Dodatkowo zaczął mnie irytować z którym już potem biegłem większą cześć trasy. Owy biegacz cechował się czymś w rodzaju nadreaktywnością oskrzeli. Zapewne na skutek wysiłku fizycznego. Nie mniej jednak w dobie pieprzonej pandemii, rok temu bym myślał o covid-19 i albo uciekał, albo się wycofał. Tutaj pomyślałem o tym jaką przebyłem w tym czasie drogę. Drogę, wędrówkę od załamania, depresji, stresu, nerwówki codziennej, do ekstasy, euforii, spokoju, radości. Od biegów wirtualnych do masowych. Od krótkich (nie mam na myśli teorii lekkoatletycznej, a wyobrażenia ludzkie, dlatego drogi czytelniku, tutaj nie czepiaj się szczegółów proszę) jak 2000 metrów na AWF i 5km, poprzez maraton i ultramaraton. Swoją drogą, nigdy nie sądziłem, że pobiegnę na dystansie ultramaratonu. Owszem, kiedyś chciałem zrobić to z Tomkiem Kwiatkiem, jednak operacja łąkotki trochę wykluczyła mojego przyjaciela z tak długich biegów. Jednak jako, że w moim biegowym życiu poznałem pewnego inżyniera rodem z Milanówka. A tak się zbiegło, że obchodzić miał urodziny z czwórką z przodu (co prawda w listopadzie 2021), to stwierdziłem, że warto świętować jego urodziny. Zwłaszcza, że w stosunku do mnie, zawsze służy pomocną dłonią. Pamiętam chociażby jak pod koniec września 2020 roku, kiedy odwożąc Kornela pod koła mojego samochodu wleciał lis. Było to na autostradzie między Toruniem a Tczewem. Zderzenie z lisem rozwaliło zderzak i chłodnicę, w związku z czym nie za bardzo mogłem dalej jechać. Tak się złożyło, że Bartek pracuje w Gdańsku i po jednej informacji był gotowy przyjechać po mnie na to zadupie, gdzie nic nie jeździ wieczorem. A dodam tylko, że nie ma on latwej pracy za biurkiem. Wieczorem ma prawo być zmęczony. Takie sytuacje kryzysowe pokazują nam wszystkim na kim tak naprawdę możemy polegać. Dlatego ja zawsze chcę się otaczać małą grupą ludzi, ale pewnych. Tych którzy może nie wskoczą za mną w ogień, ale będą przy mnie kiedy będę potrzebował pomocy, i na odwrót. Kiedy oni będą w kryzysie nie oleją mojej pomocnej dłoni i nie polecą w nieznane, tylko pozwolą sobie pomóc. Z tego względu kiedy w sierpniu 2021 pojawiła się opcja by Bartek zrobił życiówkę w maratonie - postanowiłem, że mu w tym pomogę i go poprowadzę. A poza tym, uwielbiam z jegomościem spedzać czas, bo banan nie schodzi mi z twarzy, nawet jak się go opierdoli na treningu. Jak już wspomniałem Bartek tym biegiem spełniał swoje marzenia, by do 40-tki zostać ultrasem. Z kolei ja?miałem cel by przetrwać i oczyścić głowę z wielu demonów, które się w ostatnim czasie nasiliły niestety.
Jak już wspomniałem w okolicy 36 kilometra był przepak i punkt żywieniowy w Rytrze. Kiedy się człowiek już upodlił na tym długim odcinku asfaltowym w dół - mógł się najeść. Pamiętam wypiłem około pół litra coli, zjadlem kabanosa i wyssalem sok z dwóch pomarańczy-smakowały jak
pachnąca cipka. Soczysta i wilgotna, a przy tym slodka. Dosłownie jakbym wrócił na moment do czasów studiów na WUM. A że bliżej mi zawsze było do diabła niż aniołka, to działo się dużo. Wracajac jednak do biegu, tutaj napełniłem moją butelkę colą i ruszylem dalej. Jeszcze tylko zapytałem na przepaku, czy mogę zostawić kilka rzeczy z plecaku, bo mi ciążyły. Niestety nie miałem worka z numerem i nie mogłem. Głupie to, ale rozumiem te zasady. Na tym punkcie straciłem 8 minut.
Podążyłem dalej przed siebie. Towarzyszył mi wciąż ten kaszlący biegacz i przyjaciel asfalt i jeżdzące samochody. Co mnie trochę wkurwialo, bo przy
zmęczeniu i znurzeniu łatwo wpaść pod koła. I nic nie wnosi tłumaczenie, że policja była, a biegacze biegli chodnikiem.
Jak już wspomnialem, w Rytrze (w okolicach 38 kilometra) zaczynał się mozolny podbieg. Wszak trzeba było
wrócić na szlak. W tym miejscu podbiegł do mnie jakiś pies, któremu oddałem
kabanosa. Przed podbiegiem zaliczyłem ostatni look na górę i
powiedziałem sobie "jazda z tym kurestwem". Udając chojraka minałem dwie turystki idące tym samym szlakiem, które zajadały kanapkę z McDonalda. Nie było by w tym nic dziwnego, ale te dwie turystki nie przypominały bardziej baleron niż chudego kabanosa. Ich ciuchy opinałły zwisający po bokach tłuszcz. I może będzie to dla Ciebie mój odbiorco bardzo złe z mojej strony, ale nie rozumiem otyłych, którzy w dodatku jeszcze pakują w siebie fast foody. Same się dobijają. Ja wiem, co do żywienia orłem nie jestem i nigdy nie będę. Ale jako facet, którego narkotykiem jest jedzenie wiem, że można z tym walczyć i zmieniać siebie w sposób pozytywny. Wspomniane turystki minąłem jak sarenka przeskakując ze stopy na stopę. Ostanim rzutem oka zobaczyłem tylko jak jedna z nich popija bułkę z maka jakimś shake'em i mieli mordą jak krowa, która stała nieco wyżej na jakimś podwórku. Wpadłem w obrzydzenie. Nie wynikajace z brzydoty, ale wynikające z niechęci do głupoty ludzkiej. Tak wiem, niekiedy jestem mało tolerancyjny. Jednak taki już jestem, albo się mnie kocha, albo nienawidzi.
Swoją drogą, jakieś 300-400 metrów dalej było tak stromo, że nie dało się biec. Wówczas to ja musiałem ironicznie i śmiesznie, a nawet wstrętnie wyglądać. Wówczas patrząc z boku - widziałbym przygarbionego gościa, który udaje że biegnie. Tak, udawałem krok biegowy - chodząc. Trochę wyglądało to jak Ministerstwo Dziwnych Kroków Monty Pythona.
Jednak to pozwoliło mi na wyprzedzenie paru osób. Gdy juz znalazłem się w okolicy Zadnich Gór (42 kilometr trasy na wysokości 968 metrów n.p.m.) powiedziałem sobie, że jeszcze tak
dlugo maratonu nie bieglem. Ale cóż raz się żyje, nieco później był mocny zbieg po kamulcach, takim zejściem jakby wąwozem. Szczerze tam
schodzilem jakby z Rys, a inni zbiegali. Tylko przyklasnąć, że ktos tak
potrafi.
Ja nie. W okolicy 48 kilometra padł mi zegarek odmierzający dystans. Po 5 godzinach 44 minutach polar m 430 odmówił posłuszeństwa. Wówczas przeszedłem na starego sprawdzonego garmina 230. W sumie lepiej on oznacza trasę. Jednak z polarem biegam od czasu kurewskiego covidu, bo lepiej pokazuje parametry wysiłku fizycznego - tętno, na czym mi zależy. Pomiędzy 36 a 51 kilometrem zaliczyłem kilka stopów z przyczyn potrzeb fizjologicznych. Dzień wcześniej
zacząłem sie nawadniać, co jest podstawą przy długotrwałym wysiłku fizycznym. Przez ten element straciłem około 10 minut na toalety. Niemniej jednak nie żałuję, bo byłem wzoro nawodniony.
Na tym odcinku dopadł mnie kryzys mentalny. Zacząłem intensywniej myśleć o tym syfie dookoła mnie. Przede wszystkim o tym całym dramacie w kilku aktach, który odbywał się między mną a Pauliną. Bo jak to inaczej nazwać, gdy dwie osoby które się tak kochały - nie potrafią ze sobą rozmawiać, ba nawet spedzać czasu. A to co się działo tuż przed moim ultra woła o pomstę do nieba. Jednak jeśli wspomniane niebo nie istnieje, a nic w ostatnim dłuższym czasie, nie przekonało mnie do tego, że istnieje - to po co do niego wołać? Sam fakt, że mam wrażenie, że ja zawsze coś/kogoś tracę wkurwia mnie niemiłosiernie i widzę, ze chyba Bóg nie istnieje. A jeśli już nawet to jest wielkim szydercą. Bo jak inaczej nazwać to, że on karze osoby, które w niego wierzą lub mocno wierzyły. Do diabła zabiera z tego świata tak wspaniałe osoby. Pełne pasji, pełne radości, zaangażowania. I nie były one schorowane, nie były słabe. Były mocne i radosne. Żyły pełnią życia. W ostatnim dwudziestoleciu mogę naliczyć takich osób aż 7. Leszek z Gniewu, dzięki któremu kocham mocną muzykę został brutalnie zamordowany, o czym już wspominałem. Wcześniej Sylwia z podstawówki, która zginęła w wypadku w młodym wieku, a wcześniej straciła matkę. Pan Longin - mój bohater z podstawówki,dzięki któremu wiem jak powinno się podchodzić do uczniów, wzorowy nauczyciel wychowania fizycznego, którym sam jestem. Piotrek z Wrocławia, w którego intencji kiedyś biegłem Orlen Warsaw Marathon. Profesor Marek, bioetyk z WUMu, którego zajęcia uwielbiałem za wiedze i klimat. Klimat, bo rzecz się działa w Warszawie na ulicy Złotej w pomieszczeniu pełnym książek i rodem z 20-lecia miedzywojennego. A po studiach dalej mieliśmy kontakt. Tak samo jak ja kochał wolność, kochał ludzi pasji i wiele pomagał takim osobom. No i Ola - była dziewczyna bardzo dobrego biegacza, którego kiedyś obserwowałem na trasie maratonu w Warszawie, gdy podążałem za Giżą, gdy ten zdobywał wicemistrzostwo Polski. Ola była młodą lekarką, której pasja i szybkość życia mnie zadziwiała i fascynowała. Od biegania, poprzez rower, pływanie i wspinaczkę górską. No i właśnie ta ostatnia ją zabrała w daleką podróż dnia 9.05.2021. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Nigdy nie byliśmy bliskimi znajomymi. Znaliśmy się z biegania (dokładnie z zawodów na Skrze przy okazji Warsaw Track Cup, które były rozgrywane przy mojej ówczesnej pracy). Był wrześniowy ciepły wieczór gdy podszedłem się przywitać z Oskierem i chwile pogadać o muzyce. Ponieważ się okazało, że podobnie jak ja fascynowała go Metallica. Z tą małą różnicą - on jest szybkobiegaczem, ja truchtaczem. Wracając do Oli, wówczas chwile porozmawialiśmy o Mecie, ale i o Lemmym. Miała dziewczyna nawet pojęcie muzyczne. Stąd jak się okazało, że również jest z branży medycznej nawiązaliśmy cienką nic porozumienia. Pamietam, że interesowała ją kwestia aparatu słuchowego i dobrej diagnostyki słuchu dla bliskiej jej osoby. Starałem się pomóc. Kontaktowaliśmy się przez fejsa. Ola co róż wstawiała fotki z relacji z biegów, z rajdów, ze gór. Oprócz tego także pokazywała swój ginekologiczny rozwój. Pamiętam, że na jednej fotce była z przyjaciólką mojej żony - naszą świadkową. Świat jest mały pomyślałem. Pomijając sprawy fejsbukowe wiele razy rozmawialiśmy o muzyce, bo w końcu Meta kilka koncertów zagrała przez ten czas. Jakiś czas później gdy u nas zaczeły się cyrki naszej śmiesznej władzy - Ola brała udział w protestach kobiet. I nie mam na myśli tutaj oznaczenia zdjęcia profilowego na fejsbuku. Pamiętam jej zdjęcie, gdy stała na środku ulicy i blokowała przejście policji. Zdjecie oznaczone napisem "No Pasaran". Słowem kobieta pełna pasji i w dodatku z jajami - odważna. Jakoś na przełomie 2020/2021 wyjechała do pracy do Szwajcarskiego Brna. Pamiętam, gdy się jej zapytałem czy się nie boi tak w sumie w nieznane wyjeżdżać. Odpowiedziała, że w Polsce to jest nieznane. Życzyłem jej powodzenia i trzymałem kciuki mocno zaciśnięte. Niestety jako ślamazara nie odebrałem do dzisiaj ksiażek biegowych, które od niej kupiłem. Te są wciąż u naszej wspólnej znajomem, a brak czasu robi swoje. Wiosną 2021 kilka razy napisałem do niej rzucając "co tam w Szwajcarii?". Jak nigdy pozostało bez rychłej odpowiedzi. Pomyślałem, że nie była to tak duża znajomość i po prostu pewnie nie chce z jakimś typem rozmawiać. Zauważyłem też, że nie wstawia już zdjęć na swoim profilu. Aż zaczałem się zastanawiać czy dalej ma to konto. Wydawało się jakoś głuche. Aż w lipcu 2021 napisałem - co tam u niej tak cicho. Aż w końcu 25.08 fejsbuk poinformował mnie, że ma urodziny. Kiedy ja zazwyczaj nie piszę ludziom na wallu, jeśli kogoś lubie, to albo dzwonie, albo wysyłam wiadomość. Tutaj zrobiłem na przekór sobie i napisałem na jej profilu życzenia i jednocześnie z ironia dopytałem, co tak u niej cicho, by się czasem odezwała z tej Szwajcarskiej głuszy. Niestety, kilka godzin później odezwała się do mnie jej przyjaciółka, która poinformała mnie, że ta pełna pasji młoda dusza - umarła. Śpieszmy się kochać ludzi, bo czas zapierdala nieznośnie szybko a my nie mamy na nic wpływu. Mogłem tylko dedykować jej ten mój miesiąc biegowy i myślać o niej, niech jej ziemia będzie lekką. Niech realizuje pasje gdzieś indziej, jeśli cokolwiek innego w ogóle jest. Żegnaj Olu, książki w końcu odbiorę od Igi...
Na tym odcinku trasy beczałem kilka razy, pamietam gdy biegłem pod górę przed schroniskiem na Łabowskiej Hali złapałem się na hiperwentylacji, która powodała skurcz przepony, a przez to i chwilowy bezdech. Musiałem zwolnić i się rozładować. Zrobiłem to w bardzo prosty sposób. Krzknałem z całych sił i zacząłem słuchać muzyki.
W okolicy 50 kilometra, na Hali Łabowskiej, był punkt żywieniowy.
Ponownie cytrusy poszły w ruch, a moje menu wzbogaciłem dwoma kabanosami na drogę na drogę. Tak jak wcześniej wziąłem też dekstrynę, czyli tabletki z łatwo przyswajalnego cukru, który łykalem
co kilka kilometrów od 22 kilometra. Zatem podobna strategia jak na wcześniejszych punktach.
Tutaj tez podpytałem się wolontariuszy, ile kilometrów do końca. W odpowiedzi uslyszalem 11 maksymalnie. To bylo jak
cudowna solówka z Master Of Puppets. Kojące dla moich uszu. Napełniwszy butelkę izotonikiem oraz zgarnąwszy garść cząstek kabanosów, pognałem szcześliwy
do końca.
Na tym punkcie straciłem około 4 minut. Próbowałem zagryźć kabanosa, ale był zbyt suchy, jak wiór i trociny chomika mojego Ignasia. Wyrzuciłem z obrzydzeniem. Wtedy poczułem skurcz przyśrodkowej
głowy mieśnia czworogłowego uda, postanowiłem sie nie zatrzymymywać, bo
teraz miały być już tylko dwa masywy górskie i atak mety. Zatem w biegu
ucisnąłem dłonia, a głównie kciukiem, bolące miejsce nad prawym kolanem i w pokraczny sposób, biegłem dalej po irytujących kamieniach.
Kilka wzniesień dalej i odpuściło. Cud, albo
ręce, które leczą nie tylko cipki.
Od tego momentu starałem się biec i mijać niedobitki w postaci biegaczy.
No i przyszła katorga w okolicy 58 kilometra.
Słońce w zenicie, a ja widząc
drogę w dół nie mogłem tam pobiec, bo trasa prowadziła na górę o kącie
nachylenia wynoszącym 32%....i to na odcinku 450 metrów. Pełne słońce, a góra bez odrobiny drzew czy czegokolwiek co dałoby
cień.... wówczas poznałem mocnego biegacza z Łodzi - Marcela. Ten biegacz, który PB na 10km ma
33:59 właśnie finiszował w biegu na dystansie 100km. Chwiał się już na nogach i
narzekał na upał i wzniesienie. Gdyby nie kijki, z którymi biegł, to by się wywrócił. Tak to przynajmniej wyglądało z boku. Ten biegacz z Łodzi zapytał sie mnie
czy mi nie za goraco. To prawda byłem grubo ubrany-trzy warstwy i buff, a
na głowie czapka zimowa. Jednak rano, o 6:00 gdy startowałem, było
mi bardzo zimno. A w trakcie biegu nie miałem czasu pozbyć się tego.
Wkurwiał mnie jedynie plecak, bo ja niecierpię biegać z plecakiem.
Na tym 58 kilometrze, gdy ultras Marcel pognał do mety, zachwiało mną, a
dopiero zaczynałem podchodzic pod tą przeklętą górę. Poczułem ciężką głowę, która
mowiła "siadaj psie i siedź na dupie" a nogi zaczęły być miękkie.
Jednak postanowilem inaczej, wypiłem ostatnie dwa łyki z 1,5 litra izotoniku, które
miałem, izotoniku/ Zjadłem też 6 tabletek dekstryny. Po czym powiedziałem
do mojej glowy "back off bitch" (co pozwoliło mi się wczuć w Axela Rosa z G&R). Nakręciłem się i tak dostałem sie na ten cholerny szczyt. W tym czasie
minęło mnie paru biegaczy.
Na szczycie zaczynała się droga. Bardzo kretę w doł do Piwnicznej.
Najpierw jakby wąwóz, potem płyty z dziurami i nierównościami, o
kamieniach nie wspomnę. Po czym asfalt. Na asfalcie miałem zwątpienie,
ale wtedy mnie minął jakiś starszy pan, który kończył własnie bieg na 100 kilometrów - w porównaniu do mnie, biegł jak
TGV.
Po chwili minęła mnie czwarta kobieta, która powiedziała, bym sie
podłączył do niej i pobiegniemy razem. Jako, ze była to fajna i seksowna
biegaczka, postanowiłem podążyć za nią.
Jednak na te dwa kilometry do mety zrobiło się to dla mnie za wolno i ją odstawilem na przeszło minute. Wtedy wyobraziłem sobie, że jestem na
stadionowym, krótkim biegu i walczę o pozycję na wirażu i tuż poza nim.
Minąłem kilka osob, jednak dostojnie dobieglem do mety w rytm "New Faith" ze wspomnianego albumu Slayera.
Gdy dobiegłem do miasteczka biegowego, widziałem upragnioną metę, ale by ją przekroczyć trzeba było przebiec jakieś 400-450 metrow i okrążyć miasteczko biegowe. Wtedy chciałem pozabijać ich wszystkich, jednak słuchałem
przecież plyty God Hates Us All, a nie Kill'em All.
Po biegu kiedy tak stałem na mecie miałem jedno uczucie, że podczas wielu maratonów, nie mówiąc już od biegach średniach czy krótkich na stadionie - byłem po stokroć bardziej zmęczony niż po tym biegu na dystansie ultramaratonu. Owszem inne przemiany biochemiczne w naszym ciele, ale też dużo czasu na regeneracje. Wiem, że pewnie wielu ultrasów temu zaprzeczy, ale tak to odbieram. I owszem dla zaprawionego ultrasa dystans 61 kilometrów to przedszkole w swiecie ultra, ale uważam, że formę można zrobić na asfalcie i z powodzeniem biegać po górach, co pokazuje przypadek Artura i Marty. Oni zajęli trzecie lokaty odpowiednio w biegu na 100 km i na 61 km, a na codzień trenują w płaskiej jak stół Warszawie. I owszem zgadzam się - po górach trzeba umieć biegać. Traktowałem ten bieg jako kolejne doświadczenie i przede wszystkim oczyszczenie samego siebie, mojej głowy z złych emocji, które sie nagromadziły. Bo kocham ten stan uniesienia wywołany odurzeniem endorfinami. Po biegu napisałem do Grześka - sprzedaj mi buty, i tak zostały ze mną już na stałe.