piątek, 17 maja 2024

Maratończyk!


Jakies skurwysyństwo weszło w głowę mi,

ryje mi srogo ten głupi łeb!

Nie mogę wstać, nie mogę iść,
a co gorsza – nie mogę biec!

Co sie dzieje? Nie wiem, 

Krzyczę – idź precz!

Ono nie chce słyszeć krzyku,

chce mych łez!

Przekleństwo z mego łba,

niszczy mnie do cna!

Wszystko to sprowadza mnie do dna!


Draństwo!

Łajdactwo!

Świństwo!

Kurestwo!


Skurwyństwo wierci w głowie mej,

od emocji płuca tracą tlen!

Skurwysyństwo wierci w głowie mej,

nagle mięśnie stają ciężkie się!


Draństwo!

Łajdactwo!

Świństwo!

Kurestwo!


Walczę ile sił, lecz czy nie lepiej poddać się?

Serce przyspiesza, ono jeszcze chce!

Ciało nie ma siły już,

bo mózg mówi dość!

Prawie leżę tam pośrodku drogi tej,

podczas, gdy wielu walczy - osiągajac cel!

Jak to wszystko drażni mnie!


Draństwo!

Łajdactwo!

Świństwo!

Kurestwo!


Długi dystans nie wybacza, nie!
Zaczyna liczyć mnie,

on zdobywa punkty swe!
Wykopał dołek mi,

czeka na mnie grób!
Zamykam umysł, lepiej skupię się,

by ściana nie dopadła więcej mnie!

Jestem mocny – podnieść muszę się,

walczę, stawiając kolejny krok,

w przeciwnym razie ściana zniszczy mnie! 

piątek, 17 września 2021

XXVI - jak posmakowałem ultra


Jeśli ktoś się mnie kiedyś zapyta - dlaczego wystartowałem na dystansie ultramaratonu, skoro kiedyś zawsze taką wizję negowałem? Nie znajdę jasnej i spójnej odpowiedzi w mojej głowie. Przede wszystkim - osoba Bartka z Milanówka, który nadtchnął mnie ku temu swoją osobą.  Ponadto wydarzenia w moim życiu - walka z nałogiem jakim jest kompulsywizm, walka z własnymi demonami przeszłości, walka z samym sobą i ciekawość. Chęć przełamania swoich słabości i przełamania samego siebie, pokazanie że coś potrafie zrobić. Bo w czasie poprzedzającym ten wrześniowy bieg (Bieg Siedmiu Dolin w Piwnicznej rozgrywany podczas 12. Festiwalu Biegowego) działo się u mnie zbyt dużo syfu. Sypiące się małżeństwo, które chciałem naprawić, jednak w tamtym okresie druga strona chyba już nie chciała. Bo jak można nazwać kłamstwa w oczy mimo faktów, które pokazują inną prawdziwą rzeczywistość. Oczywiście nie jestem też bez winy, ale każdy z nas bardzo zawinił.
To właśnie to wszystko przekonało mnie, by biec, by wystartować po raz pierwszy na tak długim dystansie w pożyczonych butach. Bo właśnie w okresie tygodnia od startu zorientowałem się, że moje buty trailowe zniknęły z piwnicy. Jako, że w tym okresie finansowo było cieżej - nie mogłem sobie pozwolić na zakup nowego obuwia. W tym celu napisałem do mojego przyjaciela z Milanówka - Grześka i okazało się, że ten ma buty, w których dawno nie biegał, a jak już to kilka razy. Kiedy dwa dni przed biegiem je przymierzyłem pasowały jak ulał. Jak dla mnie były idealne. Mając do wyboru moje płaskie startówki lub treningówki - wybrałem ogumienie od Grześka.
Ogólnie w trakcie tego biegu przemyślałem sobie kilka spraw. Czy było aż tak ciężko? Nie, ale ja też nie biegłem zbyt mocno, ale zachowawczo.

Praktycznie pierwsze 18km było ciągle pod górę. Wdrapanie się na wysokość 1000-1262 metrów (z Rytra na wysokości 350 m n.p.m. przez Eliaszówkę na Radziejową). Następnie od 30-36km zejście, to było Rytro. Po czym nastąpił 6-7 kilometrowy podbieg w postaci ściany (stromego podejścia). Dosłownie ściany, po czym jeszcze były trzy masywy górskie. Może nie tak wysokie. Jednak kilometraż już zaczął mnie po trochu dobijać. Poza tym nudno się zrobiło. Dlatego w celu zachowania koncentracji zacząłem sluchać God Hates All zespołu Slayer. Tak się złożyło, że tego dnia, dokładnie 20 lat wcześniej, ten album został wydany. Wszystko to zbiegło się z drastycznymi wydarzeniami z World Trade Center. Wydarzenia, które moim zdaniem dowodzą tego, ze ten ktoś u góry nas naprawdę nienawidzi. Wspomniany album przesłuchałem dwa razy, co pomogło utrzymać mi koncentrację.

Na 20,5 kilometrze był punkt żywieniowy.  Znajdował się on u wrót schroniska na Hali Przechyba. Zjadłem tam dwa pomarańcze i jednego kabanosa podzielonego na 4 cząstki. Straciłem tam około 3 minut na postój. Kiedy wybiegało się ze schroniska biegło się drogą asfaltową. Ten odcinek wynosił około 3 kilometrów i prowadził w dół. Pamiętam, że tutaj rozpędziłem się do tempa między 3:55-3:40/km. Jednak pomimo mojej asfaltowej miłości - ten fragment mnie dobijał. Kiedy biegnie się po miękkim, a potem gwałtownie przechodzi w twardą nawierzchnię, kolana biegacza obrywają. Po drodze asfaltowej prowadzącej w dół, trzeba było wrócić na skraj góry i ponownie zacząć się wspinać na nią wzdłuż takiego nierównego urwiska. W tym fragmencie trasy trudno było się zmieścić stopą na ścieżce. W okolicach 27 kilometra osiągnąłem wspomniany szczyt, do którego prowadziło urwisko. Było to na wysokości 1150 metrów nad poziomem morza. Tutaj zaczynał sie w sumie długi i mozolny odcinek trasy prowadzący w dół aż do Rytra, gdzie był przepak i punkt żywieniowy. Całe 10 kilometrów z deniwelacja wysokości około 800 metrów. Wszystko to wydawało się marzeniem dla biegaczy, bo przecież to był odcinek w prowadzący stale w dół. Nie licząc oczywiście podejść w postaci na jakiś małe, chwilowe podejście. To własnie na takim małym podejściu, kiedy postanowiłem się napić i cześciowo opróżnić moją 1,5 litrową butelkę przygotowanego napoju z witaminy C i wapna, wyprzedziła mnie biegaczka z Warszawy. Marta, którą kojarzyłem z biegów z cyklu Grand Prix Warszawy. Jest to mocna zawodniczka, wśród kobiet zawsze zajmuje miejsca na podium. Potrafi walczyć. Na codzień trenuje u Artura Jabłońskiego - mojego pierwszego biegowego trenera - który prywatnie jest jej facetem. Swoją drogą, na starcie biegu, kiedy jeszcze towarzyszyłem Bartkowi z Milanówka, rozmawiałem z Martą i powiedziała, że Jabłonka biegnie. Zatem miałem za kogo trzymać kciuki w tym biegu, co mogło dawać punkt odniesienia i dodatkowe skupienie na celu.

Kiedy na tym odcinku trasy prowadzącej w dół minęło się kamieniołom trasa biegło się przez kładkę na strumyku i wchodziło na asfaltowy odcinek trasy. Było to na wysokości 34 kilometra i powadził on aż do 38 kilometra. W połowie jego dystansu znajdował się punkt kontrolny, przepak i punkt żywieniowy w Rytrze. Piękne to miasteczko, tylko dlaczego asfalt tutaj jest tak irytujący i długi. Dodatkowo zaczął mnie irytować z którym już potem biegłem większą cześć trasy. Owy biegacz cechował się czymś w rodzaju nadreaktywnością oskrzeli. Zapewne na skutek wysiłku fizycznego. Nie mniej jednak w dobie pieprzonej pandemii, rok temu bym myślał o covid-19 i albo uciekał, albo się wycofał. Tutaj pomyślałem o tym jaką przebyłem w tym czasie drogę. Drogę, wędrówkę od załamania, depresji, stresu, nerwówki codziennej, do ekstasy, euforii, spokoju, radości. Od biegów wirtualnych do masowych. Od krótkich (nie mam na myśli teorii lekkoatletycznej, a wyobrażenia ludzkie, dlatego drogi czytelniku, tutaj nie czepiaj się szczegółów proszę) jak 2000 metrów na AWF i 5km, poprzez maraton i ultramaraton. Swoją drogą, nigdy nie sądziłem, że pobiegnę na dystansie ultramaratonu. Owszem, kiedyś chciałem zrobić to z Tomkiem Kwiatkiem, jednak operacja łąkotki trochę wykluczyła mojego przyjaciela z tak długich biegów. Jednak jako, że w moim  biegowym życiu poznałem pewnego inżyniera rodem z Milanówka. A tak się zbiegło, że obchodzić miał urodziny z czwórką z przodu (co prawda w listopadzie 2021), to stwierdziłem, że warto świętować jego urodziny. Zwłaszcza, że w stosunku do mnie, zawsze służy pomocną dłonią. Pamiętam chociażby jak pod koniec września 2020 roku, kiedy odwożąc Kornela pod koła mojego samochodu wleciał lis. Było to na autostradzie między Toruniem a Tczewem. Zderzenie z lisem rozwaliło zderzak i chłodnicę, w związku z czym nie za bardzo mogłem dalej jechać. Tak się złożyło, że Bartek pracuje w Gdańsku i po jednej informacji  był gotowy przyjechać po mnie na to zadupie, gdzie nic nie jeździ wieczorem. A dodam tylko, że nie ma on latwej pracy za biurkiem. Wieczorem ma prawo być zmęczony. Takie sytuacje kryzysowe pokazują nam wszystkim na kim tak naprawdę możemy polegać. Dlatego ja zawsze chcę się otaczać małą grupą ludzi, ale pewnych. Tych którzy może nie wskoczą za mną w ogień, ale będą przy mnie kiedy będę potrzebował pomocy, i na odwrót. Kiedy oni będą w kryzysie nie oleją mojej pomocnej dłoni i nie polecą w nieznane, tylko pozwolą sobie pomóc. Z tego względu kiedy w sierpniu 2021 pojawiła się opcja by Bartek zrobił życiówkę w maratonie - postanowiłem, że mu w tym pomogę i go poprowadzę. A poza tym, uwielbiam z jegomościem spedzać czas, bo banan nie schodzi mi z twarzy, nawet jak się go opierdoli na treningu. Jak już wspomniałem Bartek tym biegiem spełniał swoje marzenia, by do 40-tki zostać ultrasem. Z kolei ja?miałem cel by przetrwać i oczyścić głowę z wielu demonów, które się w ostatnim czasie nasiliły niestety.

Jak już wspomniałem w okolicy 36 kilometra był przepak i punkt żywieniowy w Rytrze. Kiedy się człowiek już upodlił na tym długim odcinku asfaltowym w dół - mógł się najeść. Pamiętam wypiłem około pół litra coli, zjadlem kabanosa i wyssalem sok z dwóch pomarańczy-smakowały jak pachnąca cipka. Soczysta i wilgotna, a przy tym slodka. Dosłownie jakbym wrócił na moment do czasów studiów na WUM. A że bliżej mi zawsze było do diabła niż aniołka, to działo się dużo. Wracajac jednak do biegu, tutaj napełniłem moją butelkę colą i ruszylem dalej. Jeszcze tylko zapytałem na przepaku, czy mogę zostawić kilka rzeczy z plecaku, bo mi ciążyły. Niestety nie miałem worka z numerem i nie mogłem. Głupie to, ale rozumiem te zasady. Na tym punkcie straciłem 8 minut.

Podążyłem dalej przed siebie. Towarzyszył mi wciąż ten kaszlący biegacz i przyjaciel asfalt i jeżdzące samochody. Co mnie trochę wkurwialo, bo przy zmęczeniu i znurzeniu łatwo wpaść pod koła.  I nic nie wnosi tłumaczenie, że policja była, a biegacze biegli chodnikiem. Jak już wspomnialem, w Rytrze (w okolicach 38 kilometra) zaczynał się mozolny podbieg. Wszak trzeba było wrócić na szlak. W tym miejscu podbiegł do mnie jakiś pies, któremu oddałem kabanosa. Przed podbiegiem zaliczyłem ostatni look na górę i powiedziałem sobie "jazda z tym kurestwem". Udając chojraka minałem dwie turystki idące tym samym szlakiem, które zajadały kanapkę z McDonalda. Nie było by w tym nic dziwnego, ale te dwie turystki nie przypominały bardziej baleron niż chudego kabanosa. Ich ciuchy opinałły zwisający po bokach tłuszcz. I może będzie to dla Ciebie mój odbiorco bardzo złe z mojej strony, ale nie rozumiem otyłych, którzy w dodatku jeszcze pakują w siebie fast foody. Same się dobijają. Ja wiem, co do żywienia orłem nie jestem i nigdy nie będę. Ale jako facet, którego narkotykiem jest jedzenie wiem, że można z tym walczyć i zmieniać siebie w sposób pozytywny. Wspomniane turystki minąłem jak sarenka przeskakując ze stopy na stopę. Ostanim rzutem oka zobaczyłem tylko jak jedna z nich popija bułkę z maka jakimś shake'em i mieli mordą jak krowa, która stała nieco wyżej na jakimś podwórku. Wpadłem w obrzydzenie. Nie wynikajace z brzydoty, ale wynikające z niechęci do głupoty ludzkiej. Tak wiem, niekiedy jestem mało tolerancyjny. Jednak taki już jestem, albo się mnie kocha, albo nienawidzi.

Swoją drogą, jakieś 300-400 metrów dalej było tak stromo, że nie dało się biec. Wówczas to ja musiałem ironicznie i śmiesznie, a nawet wstrętnie wyglądać. Wówczas patrząc z boku - widziałbym przygarbionego gościa, który udaje że biegnie. Tak, udawałem krok biegowy - chodząc. Trochę wyglądało to jak Ministerstwo Dziwnych Kroków Monty Pythona. Jednak to pozwoliło mi na wyprzedzenie paru osób. Gdy juz znalazłem się w okolicy Zadnich Gór (42 kilometr trasy na wysokości 968 metrów n.p.m.) powiedziałem sobie, że jeszcze tak dlugo maratonu nie bieglem. Ale cóż raz się żyje, nieco później był mocny zbieg po kamulcach, takim zejściem jakby wąwozem. Szczerze tam schodzilem jakby z Rys, a inni zbiegali. Tylko przyklasnąć, że ktos tak potrafi. Ja nie. W okolicy 48 kilometra padł mi zegarek odmierzający dystans. Po 5 godzinach 44 minutach polar m 430 odmówił posłuszeństwa. Wówczas przeszedłem na starego sprawdzonego garmina 230. W sumie lepiej on oznacza trasę. Jednak z polarem biegam od czasu kurewskiego covidu, bo lepiej pokazuje parametry wysiłku fizycznego - tętno, na czym mi zależy. Pomiędzy 36 a 51 kilometrem zaliczyłem kilka stopów z przyczyn potrzeb fizjologicznych. Dzień wcześniej zacząłem sie nawadniać, co jest podstawą przy długotrwałym wysiłku fizycznym. Przez ten element straciłem około 10 minut na toalety. Niemniej jednak nie żałuję, bo byłem wzoro nawodniony.

Na tym odcinku dopadł mnie kryzys mentalny. Zacząłem intensywniej myśleć o tym syfie dookoła mnie. Przede wszystkim o tym całym dramacie w kilku aktach, który odbywał się między mną a Pauliną. Bo jak to inaczej nazwać, gdy dwie osoby które się tak kochały - nie potrafią ze sobą rozmawiać, ba nawet spedzać czasu. A to co się działo tuż przed moim ultra woła o pomstę do nieba. Jednak jeśli wspomniane niebo nie istnieje, a nic w ostatnim dłuższym czasie, nie przekonało mnie do tego, że istnieje - to po co do niego wołać? Sam fakt, że mam wrażenie, że ja zawsze coś/kogoś tracę wkurwia mnie niemiłosiernie i widzę, ze chyba Bóg nie istnieje. A jeśli już nawet to jest wielkim szydercą. Bo jak inaczej nazwać to, że on karze osoby, które w niego wierzą lub mocno wierzyły. Do diabła zabiera z tego świata tak wspaniałe osoby. Pełne pasji, pełne radości, zaangażowania. I nie były one schorowane, nie były słabe. Były mocne i radosne. Żyły pełnią życia. W ostatnim dwudziestoleciu mogę naliczyć takich osób aż 7. Leszek z Gniewu, dzięki któremu kocham mocną muzykę został brutalnie zamordowany, o czym już wspominałem. Wcześniej Sylwia z podstawówki, która zginęła w wypadku w młodym wieku, a wcześniej straciła matkę. Pan Longin - mój bohater z podstawówki,dzięki któremu wiem jak powinno się podchodzić do uczniów, wzorowy nauczyciel wychowania fizycznego, którym sam jestem. Piotrek z Wrocławia, w którego intencji kiedyś biegłem Orlen Warsaw Marathon. Profesor Marek, bioetyk z WUMu, którego zajęcia uwielbiałem za wiedze i klimat. Klimat, bo rzecz się działa w Warszawie na ulicy Złotej w pomieszczeniu pełnym książek i rodem z 20-lecia miedzywojennego. A po studiach dalej mieliśmy kontakt. Tak samo jak ja kochał wolność, kochał ludzi pasji i wiele pomagał takim osobom. No i Ola - była dziewczyna bardzo dobrego biegacza, którego kiedyś obserwowałem na trasie maratonu w Warszawie, gdy podążałem za Giżą, gdy ten zdobywał wicemistrzostwo Polski. Ola była młodą lekarką, której pasja i szybkość życia mnie zadziwiała i fascynowała. Od biegania, poprzez rower, pływanie i wspinaczkę górską. No i właśnie ta ostatnia ją zabrała w daleką podróż dnia 9.05.2021. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Nigdy nie byliśmy bliskimi znajomymi. Znaliśmy się z biegania (dokładnie z zawodów na Skrze przy okazji Warsaw Track Cup, które były rozgrywane przy mojej ówczesnej pracy). Był wrześniowy ciepły wieczór gdy podszedłem się przywitać z Oskierem i chwile pogadać o muzyce. Ponieważ się okazało, że podobnie jak ja fascynowała go Metallica. Z tą małą różnicą - on jest szybkobiegaczem, ja truchtaczem. Wracając do Oli, wówczas chwile porozmawialiśmy o Mecie, ale i o Lemmym. Miała dziewczyna nawet pojęcie muzyczne. Stąd jak się okazało, że również jest z branży medycznej nawiązaliśmy cienką nic porozumienia. Pamietam, że interesowała ją kwestia aparatu słuchowego i dobrej diagnostyki słuchu dla bliskiej jej osoby. Starałem się pomóc. Kontaktowaliśmy się przez fejsa. Ola co róż wstawiała fotki z relacji z biegów, z rajdów, ze gór. Oprócz tego także pokazywała swój ginekologiczny rozwój. Pamiętam, że na jednej fotce była z przyjaciólką mojej żony - naszą świadkową. Świat jest mały pomyślałem. Pomijając sprawy fejsbukowe wiele razy rozmawialiśmy o muzyce, bo w końcu Meta kilka koncertów zagrała przez ten czas. Jakiś czas później gdy u nas zaczeły się cyrki naszej śmiesznej władzy - Ola brała udział w protestach kobiet. I nie mam na myśli tutaj oznaczenia zdjęcia profilowego na fejsbuku. Pamiętam jej zdjęcie, gdy stała na środku ulicy i blokowała przejście policji. Zdjecie oznaczone napisem "No Pasaran". Słowem kobieta pełna pasji i w dodatku z jajami - odważna. Jakoś na przełomie 2020/2021 wyjechała do pracy do Szwajcarskiego Brna. Pamiętam, gdy się jej zapytałem czy się nie boi tak w sumie w nieznane wyjeżdżać. Odpowiedziała, że w Polsce to jest nieznane. Życzyłem jej powodzenia i trzymałem kciuki mocno zaciśnięte. Niestety jako ślamazara nie odebrałem do dzisiaj ksiażek biegowych, które od niej kupiłem. Te są wciąż u naszej wspólnej znajomem, a brak czasu robi swoje. Wiosną 2021 kilka razy napisałem do niej rzucając "co tam w Szwajcarii?". Jak nigdy pozostało bez rychłej odpowiedzi. Pomyślałem, że nie była to tak duża znajomość i po prostu pewnie nie chce z jakimś typem rozmawiać. Zauważyłem też, że nie wstawia już zdjęć na swoim profilu. Aż zaczałem się zastanawiać czy dalej ma to konto. Wydawało się jakoś głuche. Aż w lipcu 2021 napisałem - co tam u niej tak cicho. Aż w końcu 25.08 fejsbuk poinformował mnie, że ma urodziny. Kiedy ja zazwyczaj nie piszę ludziom na wallu, jeśli kogoś lubie, to albo dzwonie, albo wysyłam wiadomość. Tutaj zrobiłem na przekór sobie i napisałem na jej profilu życzenia i jednocześnie z ironia dopytałem, co tak u niej cicho, by się czasem odezwała z tej Szwajcarskiej głuszy. Niestety, kilka godzin później odezwała się do mnie jej przyjaciółka, która poinformała mnie, że ta pełna pasji młoda dusza - umarła. Śpieszmy się kochać ludzi, bo czas zapierdala nieznośnie szybko a my nie mamy na nic wpływu. Mogłem tylko dedykować jej ten mój miesiąc biegowy i myślać o niej, niech jej ziemia będzie lekką. Niech realizuje pasje gdzieś indziej, jeśli cokolwiek innego w ogóle jest. Żegnaj Olu, książki w końcu odbiorę od Igi...

Na tym odcinku trasy beczałem kilka razy, pamietam gdy biegłem pod górę przed schroniskiem na Łabowskiej Hali złapałem się na hiperwentylacji, która powodała skurcz przepony, a przez to i chwilowy bezdech. Musiałem zwolnić i się rozładować. Zrobiłem to w bardzo prosty sposób. Krzknałem z całych sił i zacząłem słuchać muzyki.

W okolicy 50 kilometra, na Hali Łabowskiej, był punkt żywieniowy. Ponownie cytrusy poszły w ruch, a moje menu wzbogaciłem dwoma kabanosami na drogę na drogę. Tak jak wcześniej wziąłem też dekstrynę, czyli tabletki z łatwo przyswajalnego cukru, który łykalem co kilka kilometrów od 22 kilometra. Zatem podobna strategia jak na wcześniejszych punktach. Tutaj tez podpytałem się wolontariuszy, ile kilometrów do końca. W odpowiedzi uslyszalem 11 maksymalnie. To bylo jak cudowna solówka z Master Of Puppets. Kojące dla moich uszu. Napełniwszy butelkę izotonikiem oraz zgarnąwszy garść cząstek kabanosów, pognałem szcześliwy do końca. Na tym punkcie straciłem około 4 minut. Próbowałem zagryźć kabanosa, ale był zbyt suchy, jak wiór i trociny chomika mojego Ignasia. Wyrzuciłem z obrzydzeniem. Wtedy poczułem skurcz przyśrodkowej głowy mieśnia czworogłowego uda, postanowiłem sie nie zatrzymymywać, bo teraz miały być już tylko dwa masywy górskie i atak mety. Zatem w biegu ucisnąłem dłonia, a głównie kciukiem, bolące miejsce nad prawym kolanem i w pokraczny sposób, biegłem dalej po irytujących kamieniach.

Kilka wzniesień dalej i odpuściło. Cud, albo ręce, które leczą nie tylko cipki. Od tego momentu starałem się biec i mijać niedobitki w postaci biegaczy. No i przyszła katorga w okolicy 58 kilometra.

Słońce w zenicie, a ja widząc drogę w dół nie mogłem tam pobiec, bo trasa prowadziła na górę o kącie nachylenia wynoszącym 32%....i to na odcinku 450 metrów.  Pełne słońce, a góra bez odrobiny drzew czy czegokolwiek co dałoby cień.... wówczas poznałem mocnego biegacza z Łodzi - Marcela. Ten biegacz, który PB na 10km ma 33:59 właśnie finiszował w biegu na dystansie 100km. Chwiał się już na nogach i narzekał na upał i wzniesienie. Gdyby nie kijki, z którymi biegł, to by się wywrócił. Tak to przynajmniej wyglądało z boku. Ten biegacz z Łodzi zapytał sie mnie czy mi nie za goraco. To prawda byłem grubo ubrany-trzy warstwy i buff, a na głowie czapka zimowa. Jednak rano, o 6:00 gdy startowałem, było mi bardzo zimno. A w trakcie biegu nie miałem czasu pozbyć się tego. Wkurwiał mnie jedynie plecak, bo ja niecierpię biegać z plecakiem. Na tym 58 kilometrze, gdy ultras Marcel pognał do mety, zachwiało mną, a dopiero zaczynałem podchodzic pod tą przeklętą górę. Poczułem ciężką głowę, która mowiła "siadaj psie i siedź na dupie" a nogi zaczęły być miękkie.

Jednak postanowilem inaczej, wypiłem ostatnie dwa łyki z 1,5 litra izotoniku, które miałem, izotoniku/ Zjadłem też 6 tabletek dekstryny. Po czym powiedziałem do mojej glowy "back off bitch" (co pozwoliło mi się wczuć w Axela Rosa z G&R). Nakręciłem się i tak dostałem sie na ten cholerny szczyt. W tym czasie minęło mnie paru biegaczy. Na szczycie zaczynała się droga. Bardzo kretę w doł do Piwnicznej. Najpierw jakby wąwóz, potem płyty z dziurami i nierównościami, o kamieniach nie wspomnę. Po czym asfalt. Na asfalcie miałem zwątpienie, ale wtedy mnie minął jakiś starszy pan, który kończył własnie bieg na 100 kilometrów - w porównaniu do mnie, biegł jak TGV.

Po chwili minęła mnie czwarta kobieta, która powiedziała, bym sie podłączył do niej i pobiegniemy razem. Jako, ze była to fajna i seksowna biegaczka, postanowiłem podążyć za nią. Jednak na te dwa kilometry do mety  zrobiło się to dla mnie za wolno i ją odstawilem na przeszło minute. Wtedy wyobraziłem sobie, że jestem na stadionowym, krótkim biegu i walczę o pozycję na wirażu i tuż poza nim. Minąłem kilka osob, jednak dostojnie dobieglem do mety w rytm "New Faith" ze wspomnianego albumu Slayera. Gdy dobiegłem do miasteczka biegowego, widziałem upragnioną metę, ale by ją przekroczyć trzeba było przebiec jakieś 400-450 metrow i okrążyć miasteczko biegowe. Wtedy chciałem pozabijać ich wszystkich, jednak słuchałem przecież plyty God Hates Us All, a nie Kill'em All.
Po biegu kiedy tak stałem na mecie miałem jedno uczucie, że podczas wielu maratonów, nie mówiąc już od biegach średniach czy krótkich na stadionie - byłem po stokroć bardziej zmęczony niż po tym biegu na dystansie ultramaratonu. Owszem inne przemiany biochemiczne w naszym ciele, ale też dużo czasu na regeneracje. Wiem, że pewnie wielu ultrasów temu zaprzeczy, ale tak to odbieram. I owszem dla zaprawionego ultrasa dystans 61 kilometrów to przedszkole w swiecie ultra, ale uważam, że formę można zrobić na asfalcie i z powodzeniem biegać po górach, co pokazuje przypadek Artura i Marty. Oni zajęli trzecie lokaty odpowiednio w biegu na 100 km i na 61 km, a na codzień trenują w płaskiej jak stół Warszawie. I owszem zgadzam się - po górach trzeba umieć biegać. Traktowałem ten bieg jako kolejne doświadczenie i przede wszystkim oczyszczenie samego siebie, mojej głowy z złych emocji, które sie nagromadziły. Bo kocham ten stan uniesienia wywołany odurzeniem endorfinami. Po biegu napisałem do Grześka - sprzedaj mi buty, i tak zostały ze mną już na stałe.

środa, 14 lipca 2021

XXV - Najgorszy Ojcieć Świata idealny dla swoich dzieci...



Wszędzie widać uśmiechnięte twarze starające się być jak najlepiej ujęte. Zewsząd atakują mordy starające się być jak najlepsze, chcące pieścić swoje ego, robiąc piękne zdjęcia w obecności setek świadków. Niezależnie od tego czy to w realnym życiu, czy też na portalu społecznościowym. Nieważne czy ojciec lub matka. Każdy z nich robi wszystko, by się przypodobać. Wielokrotnie przekładają swoje prawdziwe ja pod postacią udawania szczęśliwości.

Często wśród moich znajomych spotykam przypadki, gdzie widzę na siłę ukryte drugie dno. Jedną wielką grę na bazie mistyfikacji. Udają kogoś innego, kim nie są w rzeczywistości, albo robią coś tylko dlatego, że ktoś tak nakazał. Chcą być na siłę wzorowym rodzicem. Według tych przyjętych kryteriów wspomniany "wzorowy" znaczy oddany sprawie. Niekiedy kosztem samego siebie i swojej psychiki, a co za tym idzie - swojego życia. Jest to coś na wzór zaprzedania swojej duszy diabłu. W wielu takich przypadkach żyją po prostu wbrew sobie. Kiedy tak to wszystko obserwuje to rzygam tym wszystkim, szczerze to odrzucam. Nie chce tego. 

Jeszcze innym przypadkiem są rodzice (i tu sprawa tyczy się zarówno matek i ojców) udających szczęście, kierując się maksymą "bo tak trzeba". Oni jednocześnie mówią, że już nie wyrabiają. I chociażby skały srały, oni muszą zrobić coś dla dziecka. Wielokrotnie osoby trzecie ingerują w życie tych rodziców jak postępują oni ze swoimi dziećmi, co prowadzi do dodatkowego gnojenia ich wnętrza. Często obserwuje w swoim życiu osoby, które wymiękają a nie walczą o siebie. Zawsze gdy mam z nimi kontakt, pytam w myśl czego tak robią? Wydaje się, że w myśl idei "mam dziecko i chcę być najlepszy"? Kompletnie to do mnie nie trafia.

Nie trafia, bo wyznaję zasadę, że my wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i powinniśmy kierować się własnym życiem, a nie udawać na siłę kogoś innego. Owszem, kochajmy swoje dzieci, kochajmy swoje rodziny, kochajmy też swoje życie. Jednak szanujmy samych siebie i swoich bliskich.
Stety, bądź niestety my ludzie o tym zapominamy. Sami zrównujemy się z glebą, z poziomem dna. Zatracają się w czynnościach, które powodują, że chcąc nie chcąc - źle wykonują swoje idealne obowiązki wychowawcze. Mam tu na myśli osoby, które dodatkowo nie uznają pomocy swoich najbliższych. Pędzą na siłę w myśl ślepej teorii "ich wizja jest najważniejsza". Szczerze nie lubię takich osób, bo jednocześnie te osoby nie uznają tego, że pewne identyczne aspekty wychowawcze można osiągnąć w zgoła odmienny sposób. Inaczej niż one sobie życzą. 

Nie są oni w stanie zrozumieć, że dziecko nie może rządzić w domu. Nie rozumieją, że dziecko mimo, że jest ważnym członkiem rodziny, to nie powinno decydować o wszystkim. Tacy osobnicy śmieszą mnie najbardziej. Według mnie jest to przerost formy nad treścią, taki rodzaj chorobliwej ambicji. Jak biegacze, którzy są wyposażeni w kupę sprzętu, ale nie mają oni nawet odrobiny talentu. Mam też wrażenie, że ta grupa osób nie chcą pomocy, bo przecież oni wiedzą najlepiej. 

Najlepsze jest to, że wspomniane osoby oceniają innych rodziców, którzy w procesie wychowawczym obrali inną drogę do osiągnięcia celu. Wykazują także satysfakcję w momencie, w którym mogą korygować tych "gorszych rodziców" i dokonywać oceny. Gorszych bo w sferze wychowania nie są zapatrzeni w swoje dzieci. Bo mają odwagę powiedzieć o swoich dzieciach, że nie są idealne. Ośmielają się wymierzać kare gdy widzą jak dziecko robi coś złego (np. bije inne dziecko, albo drugie rodzica). Zamiast jak "rodzice idealni" przytulać niegrzeczne dziecko, albo dać jakąś abstrakcyjną nagrodę.

Wszystko to doprowadza mnie do mdłości, gdy myślę o tym. Czy ludzie faktycznie są ślepi i zapatrzeni w swoją rolę rodzica? Prawdopodobnie tak niestety jest. Problem pojawia się w momencie, w którym ten "rodzic idealny" próbuje ośmieszyć tego rodzica "gorszego" w oczach innych, bo ten sobie  przecież nie radzi i jest beznadziejny. Innym śmieszącym mnie przykładem jest deprecjonowanie rodzica w oczach dziecka. Przykładowo gdy "rodzic idealny" bywa krytycznie zmęczony zachowaniem dziecka,  ten z krzykiem woła tego "gorszego". Żąda od niego wymierzenia kary dziecku. Co jest najgorszym kurestwem. Pokazuje to bezradność - sami nie są w stanie wpłynąć na swoje dziecko i przez to wplątują innego rodzica w rolę kata. Rola ta przyczynia się do strachu i lęk, które odczuwa dziecko. Lęk budzi się niekiedy już na samą myśl o wspomnianym kacie. Zaburza to prawdziwe relacje i tym samym budowanie uczuć między "gorszym rodzicem" a dzieckiem. Dzieje się to na szkodę dziecka niestety.

Rodzic "idealny" mając klapki na oczach nie jest w stanie zauważyć małych drobiazgów, on chce widzieć tylko duże czyny, a już najlepiej jakby "gorszy" rodzic zaprzedał duszę dla wychowania dziecka. Innej opcji nie przewiduje. Można się starać rozmawiać, można nawet się próbować nagiąć i zrobić coś wedle teorii "rodzica idealnego", ale jako doświadczony w tym temacie rodzic - wiem jedno - nie działa na dłuższą metę. Niestety rodzic "idealny" zawsze próbuje cię oceniać. Zawsze wyda wyrok, nawet jak jest ślepcem zapatrzonym w samego siebie. 

Niestety są to fakty, nie mity, które chciałbym obalić. Fakty i momenty oddalające ludzi od siebie, budujące frustrację i niechęć. Wszystko to opisuję z perspektywy ojca nieidealnego. Ojca na pół gwizdka. Owszem jestem nim. Jestem z tego dumny, bo robię dla moich dzieci najwięcej jak potrafię, umiem i chcę. Jednak wbrew opiniotwórców robi to dla dobra dzieci. Nie ma nic gorszego niż rodzic piorący mózg swoim dzieciom. Dzieci często obserwują jak ich rodzice zatracają własną duszę i pozwalają swoim pociechom na wszystko. Każdy z nas jest indywidualną jednostką. Ważne by wpoić dzieciom pewne wartości. Powinien liczyć się szacunek do drugiego człowieka. Miłość, przyjaźń i szczerość. Gra w otwarte karty w kręgu rodzinnym, czego niestety często brakuje. W zamian często kierują się oszustwem. Niekiedy potajemnie urządzają sobie schadzki z innymi mężczyznami, czy kobietami,  co nie ma nic wspólnego ze wspomnianymi przeze mnie uczuciami. Okropne uczucie które potęguje się wielkim wkurwieniem jeśli wspomniany rodzic w danej rodzinie - przy dziecku potrafi powiedzieć drugiemu rodzicowi, że go kocha, a gdy dziecka nie ma - że go nie lubi, nie kocha, nie cierpi lub nienawidzi. Jest to okropne zachowanie wspomnianego rodzica idealnego. Taki rodzaj jego kurestwa, którym gardzę. Rolą rodziny winno być budowanie więzi, tworzenie pozytywnych emocji i szacunku w relacjach wzajemnych, a nie okazywanie braku szacunku czy też okazywanie tego, że ktoś jest nieważny. Dziecko się uczy przez obserwację, dziecko chłonie, jest bardzo dobrym obserwatorem. 

Aby wypracować pewne prawidłowe wzorce, należy mu pokazać i uświadomić co jest w życiu ważne, a co można odpuścić - że jest dzień ojca, matki, dziecka czy dziadka lub babci. Niestety wiele razy rodzic "idealny" o tym wszystkim niekiedy zapomina. Jedyne co potrafi to zauważyć tylko wady, nie zalety. Sam osobiście wolę być Najgorszym Ojcem Świata idealnym dla moich dzieci, niż być tu i teraz na pokaz, bo publika obserwuje i wydaje osądy. Odczuwam to za każdym razem gdy zostaję sam z moimi dziećmi. Robimy i szalejemy na sto milionów różnych sposobów w ramach chemii między nami, a nie bo tak trzeba, bo babcia czy rodzic idealny żąda tego. A przy tym nie wychodzimy poza granice szacunku, nie wkraczamy w nienawiść, którą często rodzic "idealny" stara się zbudować. Czy to robi świadomie czy też nie - szczerze to już nie ma siły tego oceniać. Mogę jedynie żałować takiego obrotu spraw, jednak z końmi kopać się nie da. Trzeba być po prostu sobą i żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. Czego rodzicowi "idealnemu" często brakuje.

piątek, 28 maja 2021

XXIV - Więźniowie zobowiązań

 

Kiedy ją poznałem nigdy nie sądziłem i nie przypuszczałem tego, jak bardzo zmieni to moją rzeczywistość.

Moje dotychczasowe życie wydawało się być w pewnym stopniu uporządkowane. Zamykało się w formacie dom, praca, rodzina. Dom, chociaż tak naprawdę nie mój. Nie mieszkam u siebie, co wielokrotnie członkowie mojej rodziny mi wypominają. Rodzina wskutek pewnych okoliczności – wtrącaniu się osób trzecich – jest również jakby nie moja. Żona zależna od kogoś innego, nie bardzo interesująca się swoim ślubnym wybrankiem. Będąca zawieszona między tym co czuje a tym co musi. Zabawne, lecz w tym wszystkim nie było za wiele miejsca na nas, nie było i nie ma miejsca na mnie. Doprowadziło to do tego, że w domu mijam się z osobą, bez której kiedyś świata sobie nie wyobrażałem. Jej kontakty z osobami, które nie są mi przychylne doprowadziły do tego, że przestała całkowicie mnie zauważać. Przestała reagować na prośby i skomlania o kontakt z mojej strony. Przestała mnie zauważać jako faceta, a widziała jako wroga. Początkowo wroga swoich przyjaciół – doradzaczy od siedmiu boleści, aż po wroga jej i moich dzieci. Wszystko to przyczyniło się do oddalenia nas. Z dnia na dzień mur, którym się ode mnie oddalała słuchając rad innych, przyrastał na wysokości i szerokości. Rzeczony mur z dnia na dzień otoczyła fosa. Nie sposób było przeskoczyć nawet jeśli bym skakał o tyczce jak Armand Duplantis.Ten rekordzista świata w skoku o tyczce skacząc finezyjnie bez problemu pokonywał duże wysokości pokazując przy tym kocie ruchy. Ja niestety nigdy nie byłem mistrzem finezji czy koordynacji. Jako biegacza tanich lotów cechuje mnie upartość w dążeniu do celu, ale też pełne oddanie sprawie – co przystało na maratończyka. Jednak każdy z nas jest tylko człowiekiem i nawet najlepsi maratończycy mają zasoby energii, cierpliwości oraz pokłady siły, które kiedyś się skończą. Zazwyczaj w najmniej spodziewanym momencie. U wspomnianych maratończyków często się mówi o tzw. ścianie maratońskiej. Moment, w który następuje tenże spadek sił i motywacji w biegu. Wiele osób wspomina taki fragment miedzy 30 a 36 kilometrem. Nie trwa on niekiedy zbyt długo, wszystko zależy od głowy. Jednak co począć, gdy gorsza chwila w danej sytuacji trwa kilka lat, a druga strona przez ten czas jest jakby niezauważalna? Jest traktowana jak "Invisible Kid", którego ruchy i poczynania druga strona widzi tylko wtedy, gdy trzeba skrytykować? Co wówczas ten "Niewidzialny Dzieciak" może począć? Dróg rozwiazania sytuacji może być kilka. 

Przede wszystkim mozna trwać i starać sie brać winę na siebie. Rozwiązanie może i dobre, ale ile można sie obarczać i niemalże prosić o atencje drugiej strony. Niekiedy do skutku, ale często bezskutecznie. Można również starać się robić na złość, co zwiększy tylko konflikt pomiędzy zainteresowanymi stronami, a całość może przyczynić się do pogorszenia sytuacji, nie polecam. Innym rozwiązaniem jest niestety uległość i branie winy na siebie. Wówczas można nawet się starać, ale czy uległość pozwoli cokolwiek zbudować? Jestem przekonany, że nie. Sam próbowałem wszystkiego. Próbowałem pokazać, że mam uczucia. Wtedy druga strona mojego zwiazku próbowała mi wmówić złe intencje a nawet chorobę psychiczną. Niestety przerabiałem tą drogę, co doprowadziło tego, ze wmawiano mi chorobliwą zazdrość, a nawet złe intencje. Ale czy złymi intencjami może być troska o najbliższą rodzinę i usilna walka o to, że rodzina to mąż, żona i dzieci, bez ingerencji osób trzecich? Moim skromnym zdaniem – nie. Tak się złożyło, że moja wybranka życia, osoba, która powinna być mi najbliższa, taka była tylko na papierze w urzędzie stanu cywilnego. Jak z biegiem lat się okazało, było to moją fantazją, która nie została odzwierciedlona w rzeczywistości. Przeryczałem przez to nie jeden raz w nocy i w dzień. Wiele walk przegrywałem z niechęcią drugiej strony. Aż przyszedł trudny okres dla ludzkości – lata pandemiczne. Wówczas zostało mi przedstawione co tak naprawdę znaczę we własnym domu. Także na kim i z jakim skutkiem mogę polegać. Dzieci pomimo wszelkich starań są jakby nie moje. Mam wrażenie, że w moim związku jestem jedynie dawcą spermy, by moja żona bardzo chciała mieć dzieci. Dla niej, a dla swojej matki wnuki. Natomiast to co ja czuję – jest i było nieistotne w gruncie rzeczy. Smutne to wszystko lecz taki jest mój odbiór całęj sytuacji. Bo jak można zrozumieć fakt, że we własnym domu rozmawia się ze mną jedynie o opłatach czy też o tym, jak muszę spełnić jakąś powinność względem kogoś ważnego. W pewnym momencie więzi upadły. Zostały rozpierdolone w proch i pył. Czułem wówczas strach przed tym co będzie, niemoc w działaniu. Lęk przed totalnym zepsuciem. Pustke, bo mimo, że w zwiazku zostałem sam. Moje usilne próby naprawienia nic nie dały. Nawet byliśmy zapisani na terapie małżeństw, ale jak się okazało, że praca jest ważniejsza od tego co jest między nami – straciłem nadzieję i nie mając siły – przestałem proponować tego typu rozwiazania.

Przez długi okres żyłem w pustce. Tylko się przyglądałem jak się wszystko rozpierdala i samo unicestwia. Przez wiele miesięcy płakałem myśląc o tym. W pewnym momencie nawet przestałem się starać. Zabawne, lecz wiele razy zapytałem moją wybrankę – czy naprawdę chce by to sie zakończyło, czy naprawdę chce by to wszystko samo się przekreśliło? Niestety zamiast odpowiedzi otrzymywałem ciętą ripostę, która wiele razy zrównała mnie z ziemią. Pamiętam kilka takich momentów, gdzie argumentem było: "wyprowadź się, znajdź sobie kogoś, zresztą kto by cię chciał, ciebie i tego twojego pieprzenia...". Tak to już jest gdy wchodzą emocje, człowiek plecie trzy po trzy. 

Był przełom roku, zająłem się treningiem kilku osób w sposób bardziej zaawansowany niż dotychczas. Postanowiłem zainwestować w moją strone internetową. Jednym słowem po depresyjnym roku, postanowiłem wyjść do ludzi. Wówcza napisała do mnie pewna niepozorna osoba, o której jest ten mały rozdział.

Podobnie jak cała masa osób chciała podjąć u mnie treningi. Fascynacja bieganiem doprowadziła ją do mnie, chociaż jej znajomi nie mieli o mnie najlepszego zdania. Wielokrotnie nasłuchała się, że "On cię zajedzie...", "uważaj bo to satanista...". Cóż z końmi walczyć się nie da, bo nas pokopią. Mieszanie wiary w coś tam ze sztuką, z muzyką, którą ktoś słucha – nigdy mnie bardziej nikt nie rozśmieszył. A co do zajechania.... ciekawi mnie co grupa oponentów by powiedziała, gdyby wiedziała jak bardzo sprawdzam aspekty zdrowia w kontekście fizjologii wysiłku fizycznego w aspekcie adaptacji treningowej. Tak wiem, dla wspomnianego grona – terminy, które tutaj wymieniłem, mogą być zawiłe i nie do rozszyfrowania. Nigdy nie dbałem o opinie ludzi i osób postronnych, a tym bardziej jak byli to ignorancji zamknieci na wiedzę wszelaką.

We wspomnianym okresie z przyjemnością podjąłem współpracę z tą osóbką. Już od pierwszego maila wydała mi się normalna. Taka po prostu normalna. Zbyt skromna by pisać o sobie w superlatywach. Zbyt nieśmiała, by pisać o swoich większych, lub mniejszych dokonaniach. Nie będę ukrywał, że przykuło to moją uwagę. Po kilku mailach, kiedy wyszedłem z covidu oraz mojej kontuzji, postanowiłem spotkać się z zainteresowaną moimi usługami, klientką. Nasze pierwsze spotkanie było u mnie w domu – testowałem i oceniałem jej zdolności motoryczne, oraz wydolnośc i technikę biegową. Oceniałem również ją jako osobę. Jest to istotny aspekt w sztuce trenerskiej, by trenować osobę o cechach charakteru, które nie stworzą w przyszłości potencjalnego konfliktu.
Z punktu widzenia treningowego, pierwszym czym mnie zaintrygowała to sposób biegania – taki naturalny ze skipu C. Przyznałem, że ma ona naturalne predyspozycje biegowe. Inna kwestia jest taka, że łatwiej skorygować błędy techniczne w danej konkurencji i już można spodziewać się progresu. Jednym słowem z punktu widzenia trenera – mniej roboty. Jednak co mnie wówczas jeszcze zaintrygowało. Miałem wrażenie, że rozmawiam sam ze sobą. Po pierwsze nie nadużywała uśmiechów. Co bardzo sobie cenie, bo nie prowadzi to do zakłamania rzeczywistości, czego bradzo nie lubie. Z biegiem czasu zaczęła się odkrywać co umożliwiło mi ujrzeć jej olbrzymie walory kobiece. Początkowo nie wspominałem o tym, bo etyka pracy trenerskiej mi na to nie pozwalała.

Z biegiem czasu, gdy jako trener poznawałem moja zawodniczkę zaobserwowałem to co na początku. Potwierdziło to moją opinię, że moja biegaczka to pełnowartościowa kobieta, wspaniała żona, i matka.

Kobieta o nieskazitelnej urodzie. Dużych i cudownych oczach oraz nosie. Jednym słowem – urodzie, która zawsze mnie w kobietach pociagała. Urodzie, która nie musi być w żaden sposób udekorowana i wytapetowana by zaintrygowała. Majaca nutkę prawdziwej kobiecości nie pokrytej toną makijażu czy tez pudru. Czegoś czego nigdy nie lubiłem i od czego stroniłem z daleka.

Wspaniała żona, bo widzę jak podchodzi do swojego małżeństwa. Żona, która stara się by mąż czuł się częscią rodziny. Żona czekająca z obiadem. Żona, która nie uznaje ingerencji osób trzecich w związek. Jakże przeciwieństwo mojej wybranki. Tych cech brakuje mi najbardziej. Za takimi cechami budującymi normalność po prostu tęsknie jak oszalały.

Matka, która nie faworyzuje żadnego dziecka, a przy tym ich nie rozpieszcza. Matka nie polka, która potrafi się przyznać do słabszych chwil w procesie wychowania dzieci. Osoba potrafiąca przyznać, że jej dzieci nie są idealne jak robi to wiele matek. Nawet jak ich dziecko zbije szybę kamieniem to idą w zaparte i mówią, że ich Jasiu jest niewinny i idealny. Taki rodzaj matek, które nie widzą nic poza swoimi dziećmi, które i tak je kiedyś opuszczą i zostawią. A one ulegną szarości i przejdą w zapomnienie. Moja zawodniczka pod tym kątem była inna, jakże odmienna. Czym momentalnie u mnie zaplusowała. Była taka normalna, a przy tym bardzo kobieca. Normalność – jak dla mnie najlepsza cecha, którą może określać się człowieka. 

Moja podopieczna podobnie jak ja okazała się być osobą odtraconą w swoim długoletnim zwiazku. Osoba, której mąż okazał się kawałem fiuta. Niestety nie jestem w stanie zrozumieć tego, jak można ranić drugą połówkę, zwłaszcza gdy jest ona tak oddana sprawie. Zabawne lecz rozmowy na temat życia nas zbliżyły do siebie. Rozmawialiśmy wówczas o wszystkim i o niczym. O sprawach błahych jak posiłku na śniadanie, a także o życiu i sprawach poważnych – o tym jak małżeństwo potrafi się sypać. Mąż okazał się kutasem, bo niegdyś ją zdradził. Jak dla mnie było to niepojete, bo jak można to zrobić osobie, która jest/wydaje się być idealna w kwesti zwiazku i rodziny. Swoją droga sam sobie przypominam pewną grudniową datę, która poniekąd przyczyniła się do mojej niepewności w moim małżeństwie. Takie są fakty niestety, a nawet jeśli mylne, to gdy nie dostaje si ę rzetelnej odpowiedzi to wówczas te fakty gurują nad wieloma sprawami. Smutne to wszystko i dobijające. W związku z tym, poniekąd doskonale rozumiałem moją podopieczną.

Rozmowa zbliża ludzi w sposób mentalny. Konwersacja przyczynia się do poznania danej osoby. Jak już wspomniałem rozmawialiśmy do późna w nocy, w każdej możliwej sytuacji. Podczas rozmów w czasie licznych spotkaniach na treningach zauważyłem kolejną pozytywną cechę tej osóbce. Cechuje ją niski ton głosu, którego barwę z biegiem czasu zacząlem uwielbiać.

Pewnego dnia rozmowa nas tak bardzo pochłonęła, że się zapomnieliśmy. Odpłynęliśmy. Wówczas po raz pierwszy posmakowałem tych ust, które sporadycznie się dotychczas uśmiechały. Momentalnie zafascynował mnie ich smak i zapach. Taki naturalny, bez żadnych domieszek pseudo kobiecych, których nigdy nie lubiłem. Kiedy po raz pierwszy się pocałowaliśmy oboje wiedzieliśmy, że w naszych zwiazkach jesteśmy odtrącani, i chcemy siebie posmakować, spróbować. Już od dłuższego czasu nie mogłem o niej przestać myśleć. Nie mogłem i nie chciałem przestać. Pocałunek trwający dobrych parę minut. Nie jestem ustalić ile trwał, ale piosenka Deep Purple Child In Time do krótkich nie należy. Ten przeszło 10 minutowy utwór umilał nam przy tym czas, a nasze ciała drżały. Przyczyniły się do wybuchu naszych zmysłów, a mowa tylko o pocałunku. Smakując jej ust, postanowiłem ustami zwiedzić najbliższą okolicę. Cieszyłem się jak opętany gdy całowałem jej wyraziste kości policzkowe, a kiedy zdjąłem jej okulary i mogłem całować piekne oczy, chwytając przy tym dłońmi za potylicę i kark. Na jej utach ukazał się dyskretny uśmiech i ukazała zęby. Zęby w kompozycji z lekko rozwartymi ustami, których smak przywołał mi lata studenckie, wywołały u mnie dodatkowe dreszcze na ciele. Nasze ciała wykazują się dużą reaktywnością na każdy dotyk, pocałunek, czy bliskość. Kiedy dotykamy się wzajemnie, czy całujemy – nasze ciała po prostu płoną, oddechy przyspieszają a tętno wzrasta. I oboje od pierwszej chwili błagamy rzeczywistość, by ta chwila trwała wiecznie. Było to pierwsze spotkanie, na którym nastąpił fizyczny kontakt między nami. Oboje baliśmy się wyrzutów sumienia. Jednak ciągłe kopy od naszych bliskich przyczyniły się do tego, że się nie pojawiły.

Fizyczność i wzajemne pragnienie popchnęły nas dalej. Staliśmy się sobie bliżsi niż kiedykolwiek dotąd. Jednocześnie wciąż opieraliśmy się na długich rozmowach. Do teraz czekamy wzejemnie z wytęsknieniem na chociażby sms. Co skutkuje nerwowym sprawdzaniem smsów w telefonie. Zabawnym jest fakt, że nasi partnerzy nic nie zauważyli, chociaż ja sam nawet celowo zostawiłem kiedyś otwartą konwersacją moją i mojej zawodniczki. Niestety jak wcześniej wspominałem – we własnym domu jestem niewidzialny. I nic nie ma do tego kwestia zaufania. Mowa tutaj o obojętności na drugiego człowieka. Smutne lecz prawdziwe.

Moja zawodniczka to wspaniała kobieta, która pozwoliła mi się poczuć jak facet, podniosła z ziemii, wsparła i podniosła na duchy i li tylko. Kiedy jesteśmy razem sam na sam – jesteśmy beztroscy. Cieszymy się chwilą. Spacery po mojej Warszawie, podróż pociągiem, bez wstydu i bez wzgledu na nic. Nie liczą się okoliczności, liczymy się my. Cudowne, bo naprawdę to jest szczere. Przez ten czas zauważyłem przemianę u niej. Przede wszystkim tak beztrosko się uśmiecha, tak bezproblemowo się zbliża do mnie i dowartościowuje. A jest to osoba skryta, zamknięta w sobie i uciekająca od ludzi. Jest osobą, która niemalże w sekundę mnie zdobyła. Osoba przy której nie czuje presji, która pozbawiła mnie pewnych kompleksów, która daje mi sto procent z siebie na tyle ile może w danej chwili. Dla której liczy się coś więcej niż czubek własnego nosa. Bo czy ktoś kiedykolwiek zrobił mi posiłek do pracy? Szczerze nie pamiętam. A czy ktoś kiedykolwiek powiedział mi, że jestem wspaniałym facetem nie czekając na komplement z mojej strony? Nie przypominam sobie. Ogólnie jeszcze przy nikim nie było mi tak cudownie i wspaniale. Szczerze to przyznam zakochałem sie w tak krótkim czasie. Zabawne jest to, że oboje tkwimy w parodystycznych zestawieniach tworząc swoje związki, bedąc defacto "więźniami zobowiazań" dawnych czasów. Chociaż niekochani w naszych formalnych zestawieniach, tkwimy w nich bo tak wypada, bo są pewne należności i zależności. Tak czy owak najpierw się zafascynowałem w mojej zawodniczce. W szybkim czasie stała się moją muzą, przez co się zakochałem w niej. Liczne spotkania, rozmowy, bliskość i obcowanie, doprowadziły do tego, że ją pokochałem i nie chce przestać. Patowa sytuacja tego układu powoduje, że niewiadomo co tak naprawdę robić, bo z dnia na dzień chcę jej coraz więcej – mojej muzy i natchnienia, która nakręca mnie na każdy dzień odkąd ją poznałem.

środa, 28 kwietnia 2021

XXIII - M.

 Jak syreny w głowie mej,
widok ślicznej twarzy Twej,
powoduje drżenie me,
bo tak bardzo Ciebie chcę!


Nasze ciała chcą dziś siebie,
mózgi czują się jak w niebie,
gdy trzymamy się za dłonie,
i całuję Ciebie w skronie.


Widzę płomień w oczach Twych,
czerwień ust rozgrzewa mnie,
dotyk Twój rozpala mnie,
przy Tobie nie wiem co to wstyd!


Chodź ze mną, pójdziemy tam,
gdzie gorąc naszych ciał,
roztopi każdy zimny lód,
dzięki Tobie czuję się jak młody bóg!


Troski znikają gdy jesteś blisko,
patrzysz mi w oczy, czuję się bosko,
krzyczę: "chwilo trwaj wiecznie!"
bądź przy mnie, pragnę Cię!

czwartek, 11 stycznia 2018

XXII

Dlaczego to ja muszę gryźć się w język?
Dlaczego to ja muszę zastopować krzyk?
Dlaczego to ja mam uciec daleko donikąd?
Kiedy to Twój był błąd.

Dlaczego ulegać mam presji Twej,
jeśli rozsądek siedzi w głowie mej?
Dlaczego uciekać z ojczyzny każesz mi,
jeśli satysfakcjonuje ona mnie?

To nie jest Twój świat, nie rządzisz nim,
więc to Ty znikaj zamiast gardzić nim.
Ukryj się w próżni, a najlepiej zgiń.
Dosyć już mam gdy patrzę na Twój wstrętny ryj!

XXI

Zniszczyłeś  swój umysł,
Zmieniłeś swój  czas,
Zaprogramowałes się na samozniszczenie.
A myślałeś, ze to oczyszczenie.


Choroba psychiczna twoją towarzyszką,
Od początku zawładnęła życiem Twym,
Chciwość, żądza i nienawiść
Tylko one tutaj są. 

Miłość, przyjaźń, spontaniczność
Nigdy ich nie czułeś.
Zawsze wszystko planowałeś,
więc bliskich swych wymordowałeś.

Zostałeś sam po środku drogi,
sam z myślami drążącymi myśli,
Rozpierającymi czaszkę, wędrującymi głęboko
Na końcu Twojej drogi tylko piekło.

Zniszczyłeś  swój umysł,
Zmieniłeś swój  czas,
Zaprogramowałeś się na samozniszczenie.
Myślałeś, ze to oczyszczenie.

Ból I lęk
Jesteś chory, czujesz ból
Lęk przed uciekającym czasem
Bo jesteś sam ze swoim grymasem.

Nie znajdziesz pomocnej dłoni
Nie ma pomocniczych dróg
Nie wyleczysz się, nie odzyskasz sił.
Pustka dookoła, to się już nie zmieni.

Schizofrenia zgwałciła twój umysł
Klaustrofobia zabiła twoją wyobraźnię,
Sam zniszczyłeś twój świat, upadłeś
Nie podniesiesz się, nie ma szans.

Wstrętne słowa, których używałeś, 
W pieprzone kłamstwa sam uwierzyłeś,
Cały twój świat nie był prawdą 
Sam wykazałeś się kruchą wyobraźnią


Kłamstwa wystraszyły nawet Cię
Bo tchórzem jesteś ty
Boisz się, teraz siedzisz cicho
Siedzisz i ryczysz głośno

Mówisz masz już dość, dostałeś w kość
Myślisz co jeszcze, bo wszystko zniszczyłeś,
Wszystko straciłeś, zostałeś sam, masz już dość
To jest już koniec Twój, a nie mój!

piątek, 3 marca 2017

XX (Apokalipsa)

Pamiętam to niewybaczalne zło,
widzę to ordynarne tło.
Pamiętam bo, byl to dla mnie szok,
dookoła zapanował tylko zmrok!

Obraz z moich snów runął nagle tak,
jakby ktoś obrócił wszystko w proch,
zniszczył me marzenia, pozostawił pustki smak.
W sercu mym pozostawił blok.

Pamiętam to niewybaczalne zło,
zniszczyłeś me marzenie, pekło, jakby to było szkło.
W moich oczach obudziłeś lęk,
usłyszałem małych istot jęk.

Tutaj gdzie piękny był świat,
teraz widzę pustki kwiat.
Wszystko padło, brat zabija brata,
matka do okoła ojca z nożem lata.

Na ulicach rysuje się obraz rozkładanych ciał.
Smród rochodzi się wywołując szał.
Istoty bez duszy łapią ludzi tu,
boję się, nie jesteśmy bezpieczni, złapali chyba ze stu.

A było tu tak miło, było jak w raju,
do momentu aż wpuściliśmy Ciebie do naszego kraju.
Zmieniłeś wszystkie zasady, wprowadziłeś rządy krwawe,
Spieprzyłeś całą sprawę!

A teraz widzę jak bezduszna armia twa,
próbuje wbić swoje kły w kazdego z nas,
przeciwnik twój stracił nagle czas,
nie mogąc uciec z tego całego dna!

Uczyniłeś to niewybaczalne zło,
udając przyjaznego kupiłeś głupi lud.
Każdy z nas liczył na cud,
udając przyjaciela zaczerniłeś całe to tło.

Teraz wszystko w okół rozkłada ciągle się.
Nic nie poradzę, nie ukryję się.
Nie pomoże mi nawet stwórca dziś,
ponieważ on zjadł również zarażoną kiść.

Nie ma już nic, zombi gonią nas,
nie uciekniemy, zagryzą każdego z nas.
Już niedługo przepoczwarzymy się w jednego z nich,
w bestie bez duszy, chcąc wyssać resztki sił z innych.

Wygrałeś kłamco, zmieniłeś cały ten świat,
uczuć naszych paletę zamieniłeś w furię i krzyk.
Nie mógł mi pomóc nawet bliski brat,

a taki piękny był to kiedyś świat...

sobota, 25 lutego 2017

XIX (Pułapka)

Rzeczywistość nie zgodziła z nami się,
Złapała nas w sidła swe,
Kazała uspokoić nerwy me, co zrobić mam?
Powiedziała, że życie dziś odbierze nam.

Co zrobić mam z tym cierpieniem?
Nie chce tak żyć, by tylko być!
Wolę umrzeć, okryć się cieniem.
By chociaż na chwile kosztować się Twym przytuleniem!

Jak więzniowie zobowiązań.
Popadliśmy w smutek i czujemy tylko strach.
Nie szukamy juz rozwiązań, beznadziejność losu dusi nas.

Schematy, w które popadliśmy 
zniechecaja do dzialania.
W duszy brak juz przeciez wiary,
że niemoc juz opusci nas!

Gdzieś tam na dnie każdego z nas jest wiara,
że odnajdziemy się w pętli naszych dzialań.
Chcemy kochać, czuć się kochani, choć czujemy się straceni.
Wciąż mamy wiarę, że los sie odmieni!

niedziela, 12 lutego 2017

XVIII (Moja muza)

Powiedziałbym Ci co czuje, ale się boje...
Uczucie lęku nachodzi nas dwoje.
Kiedy jesteśmy razem czas jest jak z marzeń
Czas wtedy stoi, nic nas niepokoi.
Zawsze chciałem byś była, byś mnie przytuliła.
Z leku wyzwoliła, nade mną pochyliła.
Twoje usta są największą słodyczą, oczy są rozkoszą,
Twój pocałunek bardzo krótki wszak, w moim umyśle to jakby wiosny brzask.

Byłaś, jesteś i będziesz mym marzeniem sennym.
Niezbadanym dotąd przypadkiem niezbędnym,
do tego by funkcjonować w zgodzie z własnym światem doczesnym.

Tęsknię a dostałem tak mało.
Wiem, nie mogę wymagać, bo czasu tylko parę sekund pozostało.
Tęsknie za każdym Twym dotykiem. Chłonę wszystko co mi dasz.
Chciałbym byś wiedziała, że odczuwam pustkę tu.
Przypięty do kuli jak przed egzekucją, kat już zaraz przyjdzie tu.
Nim zetnie głowę mi, chciałbym byś wiedziała, że ja pokochałem Cię.
 Bardzo zaufałem Ci...